Chcę chałupkę na Bahamach. Albo na Sycylii. Niech mi podtykają pod próg te końskie łby, te rybki zaśmiardłe, chromolę, najwyżej zamarynuję. Chrzanić te wszystkie mafie, ma być mi ciepło! Ciepło! Ja sobie wypraszam rękawiczki w marcu! A to białe gówno, które dziś leciało z nieba, oficjalnie wypieram z pamięci. (Albo Madagaskar, Madagaskar też może być. Który tam król czy inny generał skaszanił sprawę z tą wyspą? No jego szczęście, że nie pamiętam, bo słowo honoru, wykopałabym i porachowała kości. Dosłownie. I przywiązałabym jego duchowi kajdany do kostek i zagoniła do lochu. Niech jęczy i zawodzi w zimnym i mokrym. BuahahaHHahaHA!)
Oraz wannę z jednego kawałka kwarcu chcę (skoro tak o chceniach).
Poza tym internety mówią, że te 1400 kalorii, które jem, to może być za mało przy codziennym fikaniu. Problem w tym, że ja średnio ufam internetom. No jednak chudnę coś tam (chociaż ze trzy razy wolniej niż teoretycznie powinnam, więc trochę o kant tyłka takie chudnięcie. (kant tyłka. Heloł! Chciałabym mieć kanty na tyłku!)).
No ale nic, zobaczymy, jak w tym tygodniu waga nie ruszy, to za dwa tygodnie zacznę jeść więcej. Przeboleję, he he. Ale ten tydzień i przyszły zostają bez zmian. W końcu święta. Faszerowane jajeczka, serniczki i takie tam.
(Gdyby ktoś się zastanawiał, czy odpuszczę serniczek: NIE).
Poza tym BBC wypuściło nowy serial. Banished. Na razie całkiem spoko: biją się o jedzenie i siedzą w Australii. CIEPŁEJ Australii, dodam. Wzdech.