Cud nad Wisłą polega na tym, że chudłam. No i cud, jak to cuda, był i się skończył. Zgubiłam prawie 3,5 kilo, co jest moim życiowym osiągnięciem w dziedzinie diety i nie marudzę, ale jednak. Jednak 3,5 kilo to NIE jest dziesięć. Drogi cudzie, chyba się jednak nie dogadaliśmy!
Więc jak stanęło, tak stoi. Waga ani drgnie, czyli wracamy na stare śmiecie. Za to przeprosiłam się z bieżnią, już mnie nie zrzuca po pierwszych pięciu minutach (dla równowagi orbitrek ciągle twardo chce mnie zabić, już widzę te nagłówki: Zginęła przez Maszynę; Zabiła ją siłownia! W sam raz na jakiś odcinek Supernaturala albo Z Archiwum X, krwiożercze orbitreki, to jest to!)
A propos krwiożerczych. Jak nie lubię pączków (tak! jedyna słodycz, jakiej nie lubię), tak są takie jedne, które uwielbiam. Twarogowe, obsypane cynamonem, malutkie, idealne. Więc ustawiłam się po nie w tłusty czwartek, bo wiadomo, dieta dietą, ale RAZ W ROKU można, no nie? No. Po czym jakaś bździągwa w kolejce przede mną wykupiła ostatnie dziesięć! A niechże jej w tyłek wejdą, nie w cycki!
Z książek: Miłoszewski. "Gniew" ma bardzo adekwatny tytuł, przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać (chociaż: "Wk*rwi cię zakończenie" byłoby jeszcze bardziej adekwatne). Lubię otwarte zakończenia, ale no sorry, do Prusa to mu (Miłoszewskiemu, nie zakończeniu) jeszcze trochę brakuje, a Szacki to nie Wokulski. Więc nie bardzo.
W serialach też nuda, agentka Scully przestała ganiać za psychopatą, muszę sobie znaleźć coś innego.