Na Kujawach tradycyjne drożdżówki (ciasta, ciasta, nie takie tam ciasteczątka na jeden raz, bo to dobre dla osesków, nie dla dorosłego człowieka) muszą być wielkie, megawysokie, ale kruszonka jest niekonieczna. Choć owszem, pożądana. Na Pomorzu odwrotnie: idealna tradycyjna drożdżówa ma być płaska jak klatka piersiowa anorektyczki, za to kruszonki powinna mieć kilogramy. A, i jak kto chce, to można ją zjeść tradycyjnie, z plastrem szynki. Własnej roboty oczywiście, wiadomo, że inna się nie liczy.
No. To wszystko tłumaczyła mi wczoraj pani, która się na takich rzeczach zna. Zawodowo. A te drożdżówy leżały obok i pachniały jak wściekłe. Na blachach wielkości mojego biurka leżały, bo kto by tam, pani droga, robił drożdżówkę mniejszą, toć się nie opłaca.
Obok drożdżówek, a jakże - ta szynka domowej roboty też wisiała i się suszyła, małpa jedna. Pachniała przy tym tak, że czułam się jak bokser ze ślinotokiem. I ja się pytam: JAK w takiej sytuacji być na diecie? Oraz: czy gdy w biurze przełożę słodką drożdżówkę plastrem szynki, to dadzą mi od razu wymówienie, czy jednak subtelniej skierują do odpowiedniej poradni? Leczenia psychiatrycznego na przykład?