Parę fotek z wczoraj.
- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (21)
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 49513 |
Komentarzy: | 870 |
Założony: | 16 lutego 2014 |
Ostatni wpis: | 26 lipca 2016 |
mężczyzna, 47 lat, Warszawa
174 cm, 70.00 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Historia wagi
No dobra, żeby pustka nie wyzierała ;) to w zamian ta ładna pani:
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? Zostałbym w górach jeszcze z 2 tygodnie... ale po kolei.
NIEDZIELA. Cały dzień za kółkiem, wyjazd o świcie, przyjazd po południu. Kwatera w jednej z najwyżej położonych miejscowości w Polsce, 1000 m npm. Przez okno bajeczne widoki. Zero komarów, nie dolatują tak wysoko? ;)
Droga dojazdowa kręta i malownicza, nachylenie 20%, na szczęście moje auto kocha 4000 rpm :) Na tej drodze w minionych latach rozgrywany był kolarski Tour de Pologne.
PONIEDZIAŁEK. Krupówki. Spacer nóżka za nóżką, rydze na maśle, góralska nuta, relaks.
WTOREK. Spływ Dunajcem. Dla mnie bez historii (n-ty raz), dla dziecka trochę strachu ale więcej frajdy. Ustrzelony czarny bocian. Hala Majerz, zapora w Niedzicy.
ŚRODA. Sokolica. Pierwsza regularna górska wycieczka Młodej. Na szczycie zero lęku wysokości, choć za barierką przepaść. Ktoś mi podmienił dziecko ;)
CZWARTEK. Gubałówka. Porażka, jeden wielki odpust. Pierwszy raz Młodej na kolejce krzesełkowej. I znów wielki sukces, pokonała paniczny lęk przed wysokością. I nie ma zakwasów w czwórkach po wczorajszym zejściu, a ja ciut mam. Desant po kolana w wodzie na kamienistą wyspę potoku Trybsz, świetne ćwiczenie stabilizacji, mięśni stóp i koordynacji przy pracy w grupie.
PIĄTEK. Najpierw urokliwy wąwóz Homole.
Potem miała być Wysoka (najwyższy szczyt Pienin, 500 m do góry), ale w upale 28*C dziecko prawie mi zasłabło więc w tył zwrot.
Ale nie ma tego złego, bo tylko dzięki temu byliśmy akurat w schronisku, gdy znikąd przyszła porządna burza. Pyszny bigos.
Potem tłumaczenie zrozpaczonej 9-letniej elegantce, że ubłocone buty na szlaku nie są wielkim faux pas :D Na klacie wypalony gustowny wzorek od pasków plecaka, zrobię furorę na basenie.
SOBOTA. Przedłużamy pobyt, bo "wreszcie jest pogoda". Morskie Oko drżyj, nadchodzimy! Ale pół godziny przed celem zawrotka, bo burza że hej. Pół kilometra niesienia Młodej na barana. Przemoczeni, ale szczęśliwi, w nogach 18 km i 400 m przewyższeń.
A poza tym:
Dziesiątki, naprawdę dziesiątki kolarzy, pociskających podjazdy. Paru biegaczy. Moje wygłodniałe spojrzenie. Ale aparatura chyba w końcu sprawna, niech tylko nogi odpoczną dzień po górach i śmignę.
Giewont, Kasprowy nietknięte. Za miesiąc wracam tu bez dziecka i się odkuję, ktoś chętny się sponiewierać?
Spanie po 7-8h bez objawów kaca, coś nowego.
Pierwsze piwo od dawna, matkojakiedobre!
Widoki, widoki, widoki... bezkresne przestrzenie, dające ucieczkę od myśli, inne spojrzenie i nowy sens...
I najlepsze: moje dziecko każe mi zapomnieć o wakacjach nad morzem, od teraz tylko góry! Za hart ducha i pokonywanie lęków ma obiecane prawdziwe górskie trapery na przyszły sezon.
Dla takich chwil warto żyć.
Czas coś napisać, bo dopytujecie. Żyję. Rzadko tu zaglądam. Nie dodaję wpisów, bo nie ma o czym. Sport coraz bardziej ograniczony. Nie hibernuję się, robię to co mogę, ale mogę coraz mniej. Najpierw kontuzja pośladka po maratonie. Uporczywa, co lekko odpuści i ostrożnie spróbuję lekkiego biegu, to wraca. Rozciągam i trochę roluję.
Na szczęście jest rower, na którym lubię poszaleć. Uwielbiam prędkość… gdy mknę zakorkowanym Poniatoszczakiem 40 km/h między sznurami aut, to zdaje mi się, że to prawie tak dobre jak bieganie :) Miesiąc temu potrącił mnie lekko samochód, kierowca cofał nie patrząc w lusterko. Skończyło się na siniakach i otarciach, ale tak mnie wkurzył że zrobiłem nową życiówkę – 35 km w ciągu godziny, pobite o całe 2 :) Rower jest fajny.
Żeby jednak nie było za dobrze, tydzień temu nawaliła noga (łydka i kolano) i rower się skończył. Został basen, ale też nie na długo, bo od nadmiaru pływania (a może od hantli, już sam nie wiem) przeciążyłem mięsień naramienny i teraz zostały mi już tylko dywanówki.
Tyle wieści. Czekam na lepszy czas, w końcu przyjdzie.
Orlen Warsaw Marathon - część VI: Za linią mety
Odbieram medal, izo i złotą folię NRC. Olewając rozciąganie pełznę do namiotu z masażami. Na wejściu dostaję numerek – 250-ty w kolejce, ale co minutę wzywają piątkami. Wewnątrz umieralnia, wszędzie pełno leżących zwłok i kuśtykających inwalidów… ale wygodna: mnóstwo puf, baseny do moczenia nóg w zimnej wodzie... Mam pół godziny czekania, w tym czasie wzorem innych zdejmuję buty i skarpety (słitfocie czarnych paznokci Wam daruję), rozkładam na ziemi folię i kładę się na niej, z nogami w górze. Tak lepiej… ale zaraz, nie rozciągnąłem się… resztkami woli na szybko jadę po minucie łydki, dwójki i lędźwiowe… na więcej nie mam siły i wracam na ziemię. Włączam pulsometr żeby na leżąco zmierzyć puls spoczynkowy pomaratoński… wychodzi 92, 2x więcej niż zwykle. To tyle, co kiedyś po mocnej setce na rowerze, wtedy 2 godziny leżałem bez ruchu i puls nie chciał spaść (w sumie też było 4h ostrego napierania). Dopiero teraz wyciągam telefon żeby wyłączyć endo, które włączyłem żeby umożliwić podgląd na żywo – i widzę, że gdzieś po drodze zdechł (potem okazuje się, że na 25-tym). No, to parę osób pewnie tam już sobie myśli że zszedłem z trasy lub coś mi się stało, a ja dopiero w aucie będę mógł się podłączyć do prądu i ich uspokoić… trudno, na razie kompletnie nie mam sił i moja filozofia jest taka:
Wreszcie wywołują mój numer. Na jednym z kilkunastu (-dziesięciu?) stanowisk dwie studentki fizjoterapii masują mi dzielnie przez 10 minut łydki, dwójki i czwórki nie zaniedbując rozcięgna. Tylko, że ten masaż chyba powinien być mocny i boleć, a jest przyjemny i raczej mało dający. Po zejściu ze stołu nie mam już sił stać w kolejce po posiłek regeneracyjny. Jest mi słabo i człapię na przystanek, karygodnie łamiąc wymogi okna węglowodanowego. W czasie odpoczynku wychłodziłem się, na wietrze bez folii bym zamarzł. Droga trwa wieki, ale z czasem nabieram tempa. Na przystanku proponuję innemu biegaczowi żeby usiadł obok mnie, ale mówi że jak siądzie to już nie wstanie. Pyta mnie jaki czas, mówię że 3:29, otwiera szeroko oczy i mówi że szacun… miłe :) W zatłoczonym tramwaju jestem jedynym ufoludkiem owiniętym w piekielnie szeleszczącą folię, ale mam to głęboko. Wreszcie auto... banan, izo, baton, ciepła kurtka i papu dla telefonu, żeby uspokoić bliskich że nic mi nie jest. Mózg po zastrzyku glukozy szybko odzyskuje sprawność, pędzę do domu skacząc po pasach płynnie jak zwykle. A w domu ekspresowy obiadek i siup do gorącej solanki… :)
Siedząc w wannie robię podsumowanie. To był dobry bieg. Jasne – piekielne zmęczenie, ból, zwątpienie… sponiewierało jak nic innego wcześniej (może ten ostatni półmaraton był blisko tego). Utrzymanie tempa w końcówce to była prawdziwa próba woli. Ale nic na serio nie nawaliło, choć mogło wiele. Nie było poważnych problemów z kontuzjami (zwłaszcza rozcięgna), pogodą, żołądkiem, skurczami, sznurówkami, sprzętem (prawie, pulsometr próbował strajkować), nie wypadł żaden żel i nie było klasycznej ściany. Miała rację Evilka, że mnie się zawsze udaje :) Chyba dlatego, że się dobrze przygotowuję.
W ten sposób spełniłem swoje największe biegowe marzenie. Przebiegłem maraton i to na wypasie, z wynikiem którego spodziewałem się dopiero po kilku przebiegniętych maratonach. Sportowo czuję się spełniony na maksa. Teraz czas na odpoczynek – bite 2 tygodnie bez zawodów ;)
Na zakończenie dziękuję Wam za kciuki, to miłe i w trudnych chwilach potrafi pomóc. W rewanżu ta relacja.
Tu można obejrzeć zapis biegu: https://www.endomondo.com/workouts/510792660/14544...
Orlen Warsaw Marathon - część V: Impreza na całego
Na Witosa agrafka. Patrzę na ludzi nawracających z przeciwka, ich krok biegowy wcale nie wygląda dobrze, mój pewnie jest taki sam. Nieuchronnie zbliżam się do ściany, spodziewanej między 32 a 35. km, czas więc odpalić w jej stronę torpedę w postaci ostatniego żelu z kofeiną. Mam jeszcze jeden zwykły, ale bardzo słodki, głęboko schowany i raczej awaryjny. Skręt w Beethovena, a potem Sobieskiego. Coraz ciężej, tu już walczy się głową.
Kolejne kilometry, coraz trudniej się oprzeć pokusie przejścia do marszu. Ale jeszcze się podrywam. Co jakiś czas daję nawet radę przyoblec na twarz grymas udający uśmiech i zapozować do kamer. Od 15-go km puls powoli, ale stale się podnosi i teraz przekroczył 170. Odmierzam dystans do końca, ale umysł płata mi figle. 42 minus 34.5 to 8 czy 7? Na 36-stym km czuję kryzys. Nie taki obezwładniający zwany ścianą, jednak gdy nagle dochodzi mnie zając, nie mam woli żeby zawalczyć o czystą pozycję. Czuję słabość, obojętność, na przemian gorąco i chłód. Na parę chwil pozwalam się połknąć, ale tak biegnie się gorzej, więc w końcu zmuszam się do otwarcia przepustnicy i dzida do przodu. No, taka krótka dzida. Dzidka. Odskakuję trochę, ale kosztuje to dużo siły. Myśli gęstnieją jak smoła, niech to się skończy. Puls przekroczył próg beztlenowy. 38. km, zostały 3 czy 4? Nieważne, już niedaleko, tyle dociąga się na oparach... tylko, że niekoniecznie tym tempem. Jeśli mam je utrzymać, trzeba się ratować. Sięgam po ostatni żel, którego miałem nie ruszać. Jest w kieszonce z kluczykami do auta, których bardzo nie chciałbym zgubić, dostęp niewygodny, więc chwilę się morduję z uwolnieniem. Uff, kieszonka zasunięta, kluczyki bezpieczne... wtem jakiś hałas. Oglądam się, o szit, zgubiłem jeden bidon...; ale szkoda mi 10 sekund na powrót, spisuję na straty, chyba był już prawie pusty. Przeraźliwie słodki żel popijam resztką z drugiego.
Powiśle, skręcamy w kierunku rzeki i widać już most Świętokrzyski! Tam jest trochę do góry, ale i tak powinienem się poczuć jak koń blisko stajni. Tymczasem nienawidzę stanu w jakim jestem i biegania w ogóle. Zostały 2 km. Staram się nie sprawdzać co chwila „ile jeszcze”, tylko skupić się na równym rytmie i myśleniu o czymś innym. Zbiegam z mostu, zakręt, przede mną brama z napisem „zostało 1400 m”… niedaleko, ale każde 100 m boli gdy nie można zwolnić. Mam dość, dość, DOŚĆ! Z jednej strony głos „walcz, po to tu jesteś” a z drugiej „a srał to pies, po co ci to”. Zając wciąż z tyłu, więc korzystam z zapasu i trochę zwalniam, dając się wyprzedzić paru osobom. Choć przecież ja sam wciąż wyprzedzam innych nawet bardziej... czego nie widzę, ale progres w rankingu w tabelce z międzyczasami mówi to wyraźnie – od półmetka połknąłem 400 osób.
Ostatni leciutki podbieg i ostatnia prosta… o nie, przedostatnia, brama jest przecież za zakrętem. To raptem 200 m dalej, ale teraz robi różnicę. Jakiś kibic krzyczy „zostało 500 m” – no tak, to już niewiele, dam radę. Nie mam ambicji, żeby włączyć dopalacz i wpaść na metę jak odrzutowiec, trochę jednak udaje się jeszcze wykrzesać. Przyspieszam nieco i pokonuję ostatnie metry z rękami w górze. Wreszcie koniec. Co za nieopisana ulga. Gdy tylko odsuwam się na bezpieczną odległość od mety, prędkość chodu spada do poziomu szybkiej dżdżownicy. Wreszcie nie boli brzuch, za to niemiłosiernie pieką stopy. Ale to nic, myślę tylko o jednym: jestem maratończykiem i złamałem 3:30 na debiucie!
cdn.
Orlen Warsaw Marathon - część IV: 32 km rozgrzewki
Mijają kilometry. Wspominam starą zasadę słynnego trenera Alberto Salazara, że maraton to 32 km spokojnego biegu, które trzeba jak najmniejszym kosztem przetrwać, bo prawdziwa walka odbywa się na ostatnich 10 km. Szykuję się więc na te 10 km krwi, potu i łez, a obecną fazę porównuję do tego, co zrobił Piotr Kuryło w 2007 r. startując w Spartathlonie (ultramaraton z Aten do Sparty, 246 km). Facet w tym morderczym biegu zajął 2. miejsce, przegrywając tylko z legendą światowego ultra Scottem Jurkiem. Tyle że Scott przyleciał do Aten samolotem, a Piotr z Polski… przybiegł. I tak sobie właśnie myślę – że truchtam na dość odległy start zawodów na dychę. Truchtam żwawo.
Etap truchtania ma jednak swoje zasady. Poza utrzymaniem tempa, trzeba oszczędzać i uzupełniać energię, bo z praktycznie nieskończonych zasobów tłuszczu w organizmie człowieka (80 000 kcal) wszystkiego się niestety nie ciągnie, a że puls stopniowo mi rośnie, to wręcz coraz mniej. Glikogenu starcza do 35 km, potem ściana. Póki mam siłę, staram się trzymać ekonomiczną technikę biegu: wyprowadzać kroki z pośladków, machać rękami jak należy, trzymać zrolowaną miednicę, wyprostowaną postawę itd. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo potem na filmie widzę, że nie było tak różowo… I odżywianie, na 19-stym km zjadam pierwszy żel bez kofeiny i popijam wodą z kubka. Ostry zbieg, przez moment lecę jak odrzutowiec. Chwilę dalej połówka i zawracamy na północ. W jednym z wodopojów kubki podaje Tomasz Lis (też maratończyk, w ostatnich tygodniach prawie złamał 3:00 ale źle rozegrał taktycznie).
Na Przyczółkowej wygwizdowo, jednak ja się cieszę, bo podmuchy wiatru pomagają się schłodzić. Mimo to pojawiają się pierwsi biegacze, którzy nie wytrzymali tempa i maszerują (albo to „marszatończycy” ze szkoły Gallowaya, chociaż nie spodziewałbym się ich w grupie na 3:30). Demoralizujący widok, przywołuje kuszące myśli aby pójść w ich ślady i trochę odpocząć… odwracam głowę, by ich nie widzieć, nie cierpieć... W pewnej chwili wokół mnie robi się gęsto, to znak że dochodzi mnie zając. Z bólem urywam się do przodu. Zegarek odmierza kilometry jakieś 150 metrów przed oznaczeniami, czyli strata w normie.
27-my km, żel z kofeiną. Wilanów. Zmęczenie powoli rośnie, ale coraz bliżej do 32. Km. Nie myślę o tym, że tam się dopiero zacznie – na razie myślę o tym, żeby tam być. Walka robi się trudniejsza, zaczyna boleć brzuch. Coś jak kolka, ale jakby inaczej. Wciąż kropi - na szczęście, ale buty przemokły i mokre skarpety nie zapewniają odpowiedniego ślizgu stopy wewnątrz buta - pieką poduszki śródstopia. No nic, trzeba wytrzymać. Najlepszym lekarstwem jest myśleć o czymś innym i gdy ból narasta, takich myśli szukam – ale wtedy właśnie najtrudniej im się przebić.
Zegarek wibruje na 30-stym km, to już, prawda? Nie, 30 to nie 32. Leć dalej. Na 31-wszym to samo. W głowie już tylko chęć zamknięcia tego rozdziału. Wreszcie jest 32-gi. Wkraczam na nieznaną ziemię, nigdy dotąd tyle nie przebiegłem. Nogi porządnie bolą, a najbardziej brzuch. Czas zacząć imprezę, na którą tu przybiegłem.
Cdn.
Orlen Warsaw Marathon - część III: Bye bye
pacemaker
W końcu mam dość tego tłoku. Na ósmym km zaczyna się jedyny na trasie większy podbieg Spacerową i Goworka i tu się urywam. Co prawda przypłacam to skokiem pulsu do 170, ale trudno. Puls za zyskane sekundy to uczciwa wymiana, a w bonusie mam wreszcie trochę przestrzeni z przodu. Oglądam się za siebie, ale chorągiewki nie widać. Decyduję się zostać trochę z przodu i samodzielnie kontrolować tempo, a zająca wykorzystać jako zawór bezpieczeństwa – gdy mnie dojdzie, trzeba znów odskoczyć lub zależnie od sił przykleić się i jednak ciągnąć z grupą.
Lecimy na południe Puławską. Skład grupy w miarę stały, nawet jeśli ktoś znika to zaraz znów się pojawia. Zero hurtowego mijania maruderów, wyprzedzam tylko tych trochę wolniejszych. Jakiś czas był gość z wegańskiej grupy biegowej w przebraniu banana, ale na podbiegu włączył dopalacz i tyleśmy go widzieli. Szok, że w tym upale (ok.15-17*C) się nie zakisił w tym stroju. Nawet nie skorzysta z faktu, że wciąż przyjemnie kropi.
Na 14. km nawala mi pomiar pulsu, na szczęście tylko na 1.5 km. W sumie i tak biegnę na tempo, ale po wszystkim warto zgrać do komputera i wiedzieć jak było. 1/3 dystansu za mną. Czuję rosnące zmęczenie, nie obserwuję już otoczenia, ale póki co jestem raczej spokojny, rezerwa jest. Piję wodę w punktach odżywczych, co do mnie niepodobne bo mam 400 ml izo w bidonach na pasie biodrowym – jednak dziś wiem, że w upale mi to nie starczy. Łapię połówkę banana. Do dyspozycji są też gąbki nasączone wodą, można taką wsadzić za koszulkę lub pod czapkę i się schłodzić. Standardem jest rzucanie śmieci na ziemię, wolontariusze potem to sprzątają. Skórkę od banana wolę jednak rzucić na pobocze, żeby ktoś się nie pośliznął, więc biegnąc środkiem znajduję w gęstwinie biegaczy boczny korytarz w który mocno ciskam odpadek… i trafiam prosto w kolano wolontariuszki. Sorry… a z drugiej strony tak mi się skojarzyło: ;)
cdn.