Mijają kilometry. Wspominam starą zasadę słynnego trenera Alberto Salazara, że maraton to 32 km spokojnego biegu, które trzeba jak najmniejszym kosztem przetrwać, bo prawdziwa walka odbywa się na ostatnich 10 km. Szykuję się więc na te 10 km krwi, potu i łez, a obecną fazę porównuję do tego, co zrobił Piotr Kuryło w 2007 r. startując w Spartathlonie (ultramaraton z Aten do Sparty, 246 km). Facet w tym morderczym biegu zajął 2. miejsce, przegrywając tylko z legendą światowego ultra Scottem Jurkiem. Tyle że Scott przyleciał do Aten samolotem, a Piotr z Polski… przybiegł. I tak sobie właśnie myślę – że truchtam na dość odległy start zawodów na dychę. Truchtam żwawo.
Etap truchtania ma jednak swoje zasady. Poza utrzymaniem tempa, trzeba oszczędzać i uzupełniać energię, bo z praktycznie nieskończonych zasobów tłuszczu w organizmie człowieka (80 000 kcal) wszystkiego się niestety nie ciągnie, a że puls stopniowo mi rośnie, to wręcz coraz mniej. Glikogenu starcza do 35 km, potem ściana. Póki mam siłę, staram się trzymać ekonomiczną technikę biegu: wyprowadzać kroki z pośladków, machać rękami jak należy, trzymać zrolowaną miednicę, wyprostowaną postawę itd. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo potem na filmie widzę, że nie było tak różowo… I odżywianie, na 19-stym km zjadam pierwszy żel bez kofeiny i popijam wodą z kubka. Ostry zbieg, przez moment lecę jak odrzutowiec. Chwilę dalej połówka i zawracamy na północ. W jednym z wodopojów kubki podaje Tomasz Lis (też maratończyk, w ostatnich tygodniach prawie złamał 3:00 ale źle rozegrał taktycznie).
Na Przyczółkowej wygwizdowo, jednak ja się cieszę, bo podmuchy wiatru pomagają się schłodzić. Mimo to pojawiają się pierwsi biegacze, którzy nie wytrzymali tempa i maszerują (albo to „marszatończycy” ze szkoły Gallowaya, chociaż nie spodziewałbym się ich w grupie na 3:30). Demoralizujący widok, przywołuje kuszące myśli aby pójść w ich ślady i trochę odpocząć… odwracam głowę, by ich nie widzieć, nie cierpieć... W pewnej chwili wokół mnie robi się gęsto, to znak że dochodzi mnie zając. Z bólem urywam się do przodu. Zegarek odmierza kilometry jakieś 150 metrów przed oznaczeniami, czyli strata w normie.
27-my km, żel z kofeiną. Wilanów. Zmęczenie powoli rośnie, ale coraz bliżej do 32. Km. Nie myślę o tym, że tam się dopiero zacznie – na razie myślę o tym, żeby tam być. Walka robi się trudniejsza, zaczyna boleć brzuch. Coś jak kolka, ale jakby inaczej. Wciąż kropi - na szczęście, ale buty przemokły i mokre skarpety nie zapewniają odpowiedniego ślizgu stopy wewnątrz buta - pieką poduszki śródstopia. No nic, trzeba wytrzymać. Najlepszym lekarstwem jest myśleć o czymś innym i gdy ból narasta, takich myśli szukam – ale wtedy właśnie najtrudniej im się przebić.
Zegarek wibruje na 30-stym km, to już, prawda? Nie, 30 to nie 32. Leć dalej. Na 31-wszym to samo. W głowie już tylko chęć zamknięcia tego rozdziału. Wreszcie jest 32-gi. Wkraczam na nieznaną ziemię, nigdy dotąd tyle nie przebiegłem. Nogi porządnie bolą, a najbardziej brzuch. Czas zacząć imprezę, na którą tu przybiegłem.
Cdn.
avinnion
30 kwietnia 2015, 20:49ale biegaczowej bie_gunki nie miałeś:)? Mój poranny zestres;)
strach3
30 kwietnia 2015, 21:28Nie, to coś innego. Może przez żele, zawsze się śmieję że mam żołądek z azbestu i przyjmuje wszystko, ale czterech żeli na jednym biegu to jeszcze nigdy nie wciągnąłem, góra dwa. No i ja się nie stresuję specjalnie :)
Magdalena762013
29 kwietnia 2015, 23:45Fajne to zdjecie z Lisem, ale czy to Ty miales czas zeby je zrobic? No i niezle brzmi rolowanie miednicy. Jedstem ciekawa ciagu dalszego.
strach3
30 kwietnia 2015, 06:34Nie, zdjęcie z netu.
ggeisha
29 kwietnia 2015, 23:14Osz, ale serial sensacyjny! Też miałam jakiś taki ból brzucha, tyle, że na 38-mym. Jakby kolka, ale trochę inaczej. No to jeszcze ostatnia dycha. Najcięższy rozdział.