Dziś nie. Jestem zmęczona tematem. Wykończyła mnie jedna rozmowa.
Rzuciłam wszystko i uciekłam do lasu. To nie jest miejsce gdzie raki zimują!
Ostatnio dodane zdjęcia
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 20706 |
Komentarzy: | 1930 |
Założony: | 21 kwietnia 2023 |
Ostatni wpis: | 26 stycznia 2025 |
Dziś nie. Jestem zmęczona tematem. Wykończyła mnie jedna rozmowa.
Rzuciłam wszystko i uciekłam do lasu. To nie jest miejsce gdzie raki zimują!
Paskudny marcowy poniedziałek, szósta rano. Zimno! Na bogów, normalni ludzie jeszcze śpią. Zdrowi ludzie jeszcze śpią. Ja byłam już na oddziale. Pierwszy raz na ONKO. W nastrojowym półmroku na kolorowych krzesełkach przed gabinetem zabiegowym kolejka. Kto ostatni? Pan? To ja za Panem.
Pielęgniarka mówi, że muszę poczekać na koniec bo nie mam jednego z potrzebnych skierowań, ale żebym się nie martwiła bo nie zapomni o mnie i zadba, ale to za kilka chwil. Siedzę i czekam.
A łzy mi ciekną. Nie płaczę. Nie czuję żadnego smutnego smutku. Jestem spokojna, nawet bardzo. Ale te cholerne łzy ciekną! O co chodzi? Nie kumam.
Z sali obok zabiegowego wyszła chudziutka blondyneczka. Myślę, że jest w moim wieku. Widziałam ją w kolejce, potem weszła do zabiegowego, wyszła, gdzieś poszła, wróciła ubrana w kurtkę, zniknęła mi z oczu na jakiś czas, potem widzę ją z kawą. Ją i dwie inne dziewczyny. I znów ją gdzieś zgubiłam, a teraz tu jest. O, woła mnie. Mówi, że jest dla mnie miejsce. Jakie miejsce? Po co mi miejsce? Mam miejsce, przecież przed zabiegowym siedzę, na krzesełku... Wskazuje fotel i mówi, że Marta zaraz dostanie zastrzyk i idzie do domu więc fotel jest dla mnie. Aaa, tu jest Marta. Marta wyciąga rękę. Moja ruchliwa zjawa to Ola, a ta trzecia od kawy to Asia... A łzy mi dalej ciekną. Litości!
Dziewczyny dużo gadają, pytają mnie o różne rzeczy, ja siedzę na fotelu i chyba odpowiadam. Nadal jestem spokojna, i nadal nie kumam czemu te łzy ciekną?! Bo ciekną kurdeeee!
Przychodzi po mnie pielęgniarka i wreszcie w zabiegowym przestaje się ze mnie ten łzawy potok lać. Co tu się wydarzyło?
To był jedyny moment, gdy płakałam odkąd TO się zaczęło. I to nie był szloch wynikajacy z emocji, a jakaś popieprzona reakcja fizjologiczna. Innych łez brak. Było minęło.
Od tamtej pory upłynęło trochę czasu. Takich poranków było już siedem. Tak wygląda każdy mój poniedziałek. Około szóstej jestem na ONKO, zajmuję fotele dla siebie i dziewczyn w naszej ulubionej sali obok zabiegowego, czekam w kolejce, oddaję krew do badań, dziewczyny też oddają, idziemy po kawę do Żabki obok szpitala, wracamy, śmiejemy się i gadamy o wszystkim. Czekamy na wyniki. Około dziesiątej zaczynają się indywidualne konsultacje z lekarzem prowadzącym. Moja Doktorka decyduje, czy jestem w wystarczająco dobrej formie by dostać dawkę chemii. Pięć razy chemię dostałam, dwa razy nie. Wyniki były za słabe, trzeba było ratować sytuację lekami i odroczyć chemię o tydzień. Laboratorium przygotowuje wszystkie zlecone przez Doktorkę medykamenty i "tankujemy" do pełna, to co akurat trzeba. Co trzecią chemię dostaję też immunoterapię. Kilka godzin pod kroplówkami i można wracać do domu.
Po pierwszej chemii+immuno ze szpitala odebrał mnie ojciec i odwiózł do domu. Nikt nie wiedział, jak się będę po wlewie czuła. Zwolnienie lekarskie wzięłam na tydzień, "do następnego razu". Bałam się, że będę niesprawna, słaba, zależna. Przeraźliwie się tego bałam! Zapas kociej karmy zrobiłam na miesiące do przodu bo ja mogę jeść cokolwiek mi ktoś poda, ale futrzaki żrą tylko to więc wolałam zadbać niż prosić kogoś by latał po mieście... Uffff, nic takiego się nie wydarzyło. Póki co czuję się zupełnie dobrze. Na tyle, że po poniedziałkowym wlewie wracam samodzielnie autem. A już we wtorek rano robię sobie we własnej kuchni kawkę i zasiadam do zdalnej pracy dokładnie tak samo, jak to robiłam przed chorobą. Czyli bez zmian? No nie. W góry już nie jeżdżę bo wiem, że nie miałabym sił iść tam wysoko, gdzie serce ciągnie. Zostaję więc na nizinach i spaceruję po leśnych krzakach. Wciąż z aparatem. Jak przed chorobą! Sprzątam, piorę, gotuję, robię zakupy... Tylko tych gór brak.
Wiem, że kolejne zmiany przede mną. Leczenie jest wstępnie ustalone i mam świadomość dalszych kroków. Choć pewności żadnej... Spodziewam się, że będzie trudniej, a momentami naprawdę trudno. To nic. Biorę co jest. Z wdzięcznością za to, że jest. Że w ogóle coś jeszcze jest! Wciąż mam tak wiele do stracenia.
I bardzo dziękuję Wam za wszystkie ciepłe słowa wsparcia, które dostaję tu w pamiętniku jako komentarze, czy jako wiadomości na priv.
A szczególnie mocno ściskam Laurę. Laurka, Ty wiesz dlaczego!
Ania.
27 stycznia pojechałam po wyniki biopsji. Wiedziałam, że wynik jest jednoznacznie zły bo w przypadku wykluczenia raka papiery mieli na luziku wysłać pocztą (ciul, że ty czekasz w nerwach pod telefonem, a list idzie pocztą miesiąc... takie procedury). A jednak zadzwonili. Pojechałam zatem, jako skazaniec, do szpitala.
Diagnozę odebrałam z poradnii mammotomicznej i szłam szpitalnym korytarzem na spotkanie z lekarzem, czytając te gupie literki. Niewiele rozumiałam, ale jeśli trzy rzeczy były oznaczone jako "negatywne" to chyba dobrze, c'nie?
Niedobrze.
Dr Piotr (mój onkochirurg prowadzący) już oczywiście wynik widział i zdążył nawet skonsultować. Potrójnie ujemny rak piersi. Paskudne, wyjątkowo agresywne ścierwo. Kiepsko rokujące, szybko uodparniające się na chemioterapię i bardzo bardzo często dające wznowy. W dodatku nie reagujące na większość standardowych metod leczenia, w tym w ogóle nie podlegające hormonoterapii. "Ujemny" w tym przypadku oznacza, że guz nie posiada pewnych receptorów, które pozwoliłyby na skuteczne działanie części istniejących leków. Zatem leczenie nimi jest bez sensu bo i tak raczysko będzie mieć to w nosie. Brzmi słabo, prawda?
Wtedy pierwszy raz się wkurzyłam! Ej, dlaczego inne babeczki mają fajne raki, a ja dostałam takie dziadostwo!
Doktor od początku nastawił mnie bojowo, że nie ma lekko, ale że niby trzeba mu (rakowi, nie Doktorowi) solidnie i z grubej rury przypierdolć! Plan był taki: najpierw chemia i wstępna choć brutalna na raku masakra, a potem operacja. A potem się zobaczy. Biere!
Jeszcze tylko sprawdzić w jakim dokładnie stanie mam organizm i czy się niedajborzu nie rozniosły po ciele jakieś przerzuty czy coś. Te potrójnie ujemne gnojki szybko dają przerzuty do mózgu, wątroby, płuc i kości. W kilka dni zrobiłam mnósto badań, w tym tomografię całego ciała i scyntygrafię kości. Na szczęście poza piersią jest czysto, a to daje ciut wiecej szans. Szans na cokolwiek dobrego na końcu. Szans na czas...
Doktor oddał mnie zatem chwilowo pod opiekę onkologów klinicznych, na chemioterapię. I jedziemy!
A o co chodzi z kasą? Terapie alternatywne... Istnieją. Również dla mojego typu nowotworu. Tylko są bardzo drogie, a ja nie jestem majętna. Czytałam o immunoterapii, która pewności przeżycia nie daje, ale szanse zwiększa zauważalnie. Koszt to jakieś 250-300 tys. zł i ja szacunkowo tyle bym potrzebowała. Na początek. Potem może nawet więcej... Zaczęłam intensywnie kombinować skąd wziąć pieniądze... Moja onkolożka jednak na wstępie wybiła mi te myśli z głowy. Różowym pluszowym młotkiem! Znalazła mi miejsce w programie lekowym i lek immuno dostałam w pakiecie razem z chemioterapią! Za darmo! Kochana Doktorka! I w ogóle jest wspaniała. Prowadzi mnie z wielką empatią i czuję się zaopiekowana. No, bo się zaraz poryczę!
Leczenie się zaczęło i trwa. Opowiadać?
Kiedyś wszystko było proste. Jak była zima, to musiało być zimno. A teraz jest dziwnie i wszystko się pomieszało. Koniec listopada, a pogoda w górach bywa zdradliwa. W Karkonoszach powinien leżeć już grubym dywanem śnieg, ale wtedy prawie go nie było. W Górach Orlickich również nikt wtedy śniegu nie widział. Było za to troszku mgły, i słońca troszku i wiatru też odrobinkę.
Pięknie było!
Zdjęłam kurtkę na szczycie bo o powrót do formy walczyłam od wielu miesięcy bezskutecznie i troszku się zgrzałam. No i klops. Kilka dni później zaczęła mnie boleć lewa pierś. Nosz kurde, przewiało mnie? Yyyyy, było się głupio nie rozbierać... Telefoniczna konsultacja z ginekolożką i skierowanie na usg. Kontrolnie.
Na badanie poszłam 20 grudnia, dzień po moich czterdziestych trzecich urodzinach. Cyc wciąż pobolewał, ale nie spodziewałam się tego, co usłyszałam w gabinecie. Radiolożka robiąca usg poprosiła na konsultację drugą lekarkę, wymieniły się spojrzeniami i padło: "Podejrzewam guz nowotworowy, do dalszej diagnostyki. Pilnie bo szybko rośnie, skoro przed rokiem nie było śladu, że cokolwiek zaczyna się dziać. Lekarz rodzinny, karta DILO. Życzę z całego serca, abym się jednak myliła".
Nie myliła się. Opowiem więcej, ale już nie dziś. Ta opowieść wciąż się pisze. I będzie się pisać jeszcze długo. Nie wiem jednak, czy uda się sklecić jakieś dobre zakończenie?
Wróciłam do keto bo już się najadłam owoców. I wystarczy 😛 Teraz jem znów niewielkie ilości jako dodatek do posiłku.
W sumie to tęskniłam za keto jedzonkiem.
Piekę keto chlebuś. Już nabrałam wprawy i troszkę eksperymentuję. A keto ciacho z jagodami wymiata!
Przygotowuję się też do zimy 😁
Psiapsi przywiozła mi wiśnie ze swojego sadu i włożyłam je w słoiczki. Z małym dodatkiem agaru, ale bez dosładzania. Są pyszniutkie, słodko winne, lekko tylko przesmażone więc zachowały się duże kawałki owoców. Z bitą śmietaną tworzą parę idealną ❤
Ogórki też już zakisiłam. W sumie nie miałam w planach, ale znalazłam w szafce 10 pustych słoiczków a nie lubię jak są puste. Ogórki od lat robi mi moja eks-teściówka bo lubi uprawiać ogród a jeść nie ma komu. Ja biorę! Robi superowe kiszonki więc korzystam z tego, że po rozwodzie z jej synem nie wywaliła mnie z rodziny (bo wyszła za mojego ojca 😁).
Bobu nie jadłam 35 lat i wzdrygałam się na samą myśl. 🤢 Taka trauma z dzieciństwa. Kaszanka, kwaśne mleko i bób. Trójca jak się patrzy 😁 Nad kaszanką płakałam rzewnymi łzami, kwaśne mleko musiałam popijać wodą, a bób połykałam w całości jak gęś kamienie. Nienawidziłam tego jedzenia, ale u mnie w domu nie było wybrzydzania. Jak już mamcia postawiła na stole, to trzeba było zjeść do czystego talerza. Żadnej litości.
Ale ostatnio moja wiedźmowa psiapsiółka przywiozła strąki bobu ze swojego ogrodu. Wiedziała doskonale jak go nie cierpię, ale postanowiła odczynić urok. Nałuskałyśmy i ugotowałyśmy. Ona coś w międzyczasie mruczała pod zakrzywionym nosem. I kurde, zadziałało! Kocham bób świeżutką zieloną miłością! Ale musi być tylko krótko blanszowany i chrupki. Z domu pamiętam bure kulki... I pewnie stąd niesmak...
Był już bób z boczkiem i z kurkami. Nie wiem która wersja smaczniejsza. Mam pomysły na kolejne próby. A Wy jak jecie bób? Podrzućcie inspiracje 😉
A na deser dziś naleśniki z ricottą i wanilią z sosem jagodowym i posypką migdałową. A co! Lato tak szybko mija, trzeba korzystać.
O drobiu. Kurki, kurki do domu!
Wybrałam się dziś wreszcie do mojego ukochanego lasu z dzieciństwa. Susza od wielu tygodni więc żadnych zbiorów się nie spodziewałam. Ot, połazić, jak to ja. Skubnąć poziomkę, jagódkę 🤪 Ale kiedyś już mi się zdarzyło grzyby w czapkę zbierać więc od pewnego czasu zawsze mam ze sobą koszyk. Jak nie grzybów, to ziół nazbieram. Jeszcze nigdy z pustym koszykiem z lasu nie wyszłam.
Kiedyś jeden pan na spacerze chciał wyśmiać mój pusty (jeszcze) koszyczek, że "w tym lesie grzyba nie uświadczysz". Grzecznie mu odpowiedziałam, że luzik bo ja po prostu do babci idę. 😉
Dziś koszyczek się przydał! Na zaprzyjaźnionej miejscówce spotkałam stadko drobiu. Zebrałam co większe, a kurczątka zostawiłam by podrosły.
Dla przeciętnego zjadacza grzybów kurka to kurka. Najczęściej spotykane są te z gatunku pieprznik jadalny Cantharellus cibarius. Pięknie żółto wybarwione.
Najbardziej podobny do pieprznika jadalnego jest pieprznik blady Cantharellus pallens. Niektórzy mykolodzy uważają, że to ten sam gatunek, a jedynie inna odmiana. I faktycznie, wizualnie różnią się praktycznie tylko wybarwieniem. Pieprzniki blade są wyraźnie jaśniejsze. U mnie występują równie często. I są równie pyszne!
Ale są też inne pieprzniki. Ja podczas wędrówek po Rudawach Janowickich (pasmo górskie na Dolnym Śląsku) najczęściej spotykam pieprzniki trąbkowe Craterellus tubaeformis. Są one zdecydowanie mniejsze i delikatniejsze, ale również smaczne i aromatyczne. We Włoszech używane są jako baza do risotto. W Polsce zbierają je nieliczni i doświadczeni grzybiarze. A szkoda bo to naprawdę legitny grzybek. Spotykam je nie tylko w górach, ale tam o pieprzniki trąbkowe najłatwiej.
Pieprzników mamy w Polsce więcej. Ametystowe, pomarańczowe, szare, żyłkowane... Ale ponieważ ich zdjęć w mojej galerii (jeszcze) brak, to zostawiam Wam tylko wzmiankę, a zainteresowanych odsyłam do grzybowych atlasów.
A ponieważ nie samym grzybem człowiek żyje to czasem cyknę coś fruwającego.
Oblaczek granatek, prosto z lasu 🙂
A wy lubicie i zbieracie kurki?
Wrzucam hurtem troszku zdjęć tatrzańskich roślin z moich ostatnich wędrówek. Mam nadzieję, że Wam się spodobają 🤗 Fociłam zarówno wysoko w skalnym środowisku, jak i na łąkach ( oczywiście przy szlaku, nie zadeptując niczego).
Ostrożeń
Len karpacki
Zawilec wielkokwiatowy
Pięciornik alpejski
Czworolist pospolity
Gruszycznik jednokwiatowy
Ostrożeń lepki
Zerwa kulista
Powojnik alpejski
Zanokcica skalna
Pierwiosnek maleńki
Pełnik alpejski
Rojnik
Urdzik alpejski
Fiołek alpejski
Wierzba żyłkowana
Skalnica gronkowa
I na deser coś ze świata grzybów.
Grzybek nie rozpoznany ponieważ nie mogłam go obejrzeć z każdej strony bo wiadomo, Park Narodowy... Mam swój typ, ale pewności żadnej.
I pawężnica, która właściwie jest porostem. A prosty to takie twory, które "składają" się z grzybów i glonów. Czasem jeszcze z bakterii. Te "części składowe" żyją w tak ścisłej symbiozie, że uważane są za jeden organizm. Dla mnie to mega ciekawe.
Tatrzańskie storczyki, i nie tylko.
A właściwie storczykowate. Tak, ten kawowy (gnieźnik leśny) to też nasz polski storczyk. Młody, kwiaty przed rozkwitem.
A poza tym gółki i kukułki 😊
A na deser zaraza 😁 A dokładniej zaraza żółta. Roślina pasożytnicza, dość rzadko występująca w górskim terenie. Na niżu nie spotykana wcale. Nie wytwarza chlorofilu i nie potrafi przeprowadzać fotosyntezy zatem żywi się kosztem innych roślin poprzez specjalne ssawki. Tu są młode rośliny, przed kwitnieniem. Szkoda że nie mogę Wam pokazać kwiatów bo są fascynująco dziwne (zerknijcie do internetu, warto). Jaram się 😁
A kto nie widział jeszcze szarotek alpejskich z Doliny Kościeliskiej, niech zerknie na dwa wpisy wcześniej.😉