Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 109906
Komentarzy: 4782
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 10 listopada 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 38 lat, Piernikowo

172 cm, 79.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

25 maja 2024 , Komentarze (5)


Takim mianem siebie określamy. Lubimy jechać tam, gdzie je się dobrze. Praga wypełniła oczekiwania. 


 Jeszcze dziś mamy szansę na lokalne jadło. 

24 maja 2024 , Komentarze (15)


Testujemy w Pradze wszystkie nieznane nam piwa. Kupujemy czeskie wina, aby zabrać do domu. Jemy nieznane nam wędliny, twarogi, pieczywo, placki. Wszystko wyborne. Znaleźliśmy miejsca do obiadowania, gdzie turyści nie chodzą, a lokali żywią się regularnie. W tym ukryty bufet w klubie technika, gdzie za całe 6 euro od osoby zjedliśmy czeski obiad rodem z baru mlecznego. Plus kompocik. 


 Znalazłam krecika w rozsądnej cenie oraz czeska fabrykę kosmetyków, też ukryta na starówce. Prawie dałam się nabrać na kosmetyki z piwa, ale to haczyk na turystów, nic tradycyjnego. Podobnie jak zawijane słodkie bułki z palonym cukrem, które wcale czeskie nie są, a robi się je na całej starówce. Kołacze za to są boskie. Znaleźliśmy kawiarnie, gdzie czas się zatrzymał i nie wiedzieli co to ice coffee, za to mii domowy placek z wiśniami I sernik z porzeczkami. 

 Sprawdza się porada, że Czechs like it rough. Jeśli lokal jest śliczny i nowoczesny, to jest to pułapka na turystów. Czesi stoluja się w lokalach żywcem z lat 90tych. Póki co udaje nam się znaleźć takie miejsca, a do jednego musieliśmy iść przez tyły czyjegoś ogrodu, aby znaleźć. 


 Dziś temperatura spadła o jakieś 8 stopni i mogę wreszcie ubrać dżinsy, które przywiozłam specjalnie na tą okazję. Wczoraj czułam, jakby było 26 stopni, a bez wiatru to i więcej. Nasmarowani na słońce, chodzimy po obu brzegach przez cały dzień. Samego chodzenia było 5 godzin. 

Cheers! 


23 maja 2024 , Komentarze (1)


Jak to mówią: dwa to wybór, trzy to problem. 


Wyjechalam na krótki wyjazd, podczas którego nie mam czasu na relaks. A moim stylem relaksu jest obserwacja ludzi w ich naturalnych rytuałach, szukanie linii, geometrii i złamania schematu w obrazach dookoła. Dopóki nie odkryłam, że sprawia mi przyjemność robienie zdjęć, zwykłam po prostu się gapić na zwierzęta, trawniki, słońce... Teraz wiem, że najlepiej mi się spogląda przez wizjer aparatu. 


 Jadąc na urlop musiałam podjąć decyzję, który aparat biorę. Robiący świetne zdjęcia kompakt z ekranem czy duży, ale gorszy aparat z teleobiektywem? Uznałam, że na krótki wyjazd wezmę ten pierwszy. Mieści się do kieszeni, jest trochę ciężki i nieporęczny, ale nie zajmie dużo miejsca a to tylko kilka dni i mało okazji do robienia zdjęć. Nl i trochę żałuję. Lepiej patrzy mi się przez wizjer a nie na ekran. Niestety ten kompakt nie ma wizjer i w chwilach, kiedy muszę znaleźć dobry kadr, często nic nie widzę na wyświetlaczu, bo odbija on wszystko co znajduje się wokół mnie. Do tego, ja w pełnym słońcu jestem ślepa. Wszystko mnie oślepia. Robię więc mało zdjęć i nie są one zbyt ciekawe. Ale postawiłam sobie za punkt używania aparatu, a nie telefonu, bo chce skupić się na fotografowania, a nie pstrykaniu. Póki co jednak, jak zwykle w miastach, nie umiem znaleźć tematu i kadru. Zwłaszcza, że jestem tu, aby zwiedzać.... 


 Mam fomo. Fear of missing out. Strach, lęk, że mogłabym robić ciekawsze zdjęcia, jakbym miała aparat, z którym lepiej mi się pracuje. Ze uciekają mi ciekawe spostrzeżenia, bo chodzę z mężem w jego tempie, a sama bym chciała siedzieć cały dzień na mieście i gapić się na ludzi.


Mam na razie to jedno zdjęcie. No i kilka zdjęć krecika, którego chce sobie kupić. 

22 maja 2024 , Komentarze (20)

Wstaliśmy o 5.30 i ruszyliśmy na Czechy. Jesteśmy już w Lubuskiem i coraz bardziej doskwiera nam słoneczna pogoda w aucie. Niby człowiek przyzwyczajony do pracy pod szkłem i niby jest klima,a jednak słońce przez szybę pali. 


Wczoraj odwiedziliśmy browar w Koronowie. Kupiliśmy 8 gatunków piw wyrabianych tam oraz kilka dla znajomych w Holandii. W tym dla miłego Słowaka, który kupił nam winietę na Czechy, kiedy nasze formy płatności nie były honorowane. (Pierwszy raz, kiedy pomyślałam poważnie, aby uruchomić Google Pay.) Smakowaliśmy też z teściami lagera i stouta. 


Komunia się udała. Zostaliśmy na noc, aby jak zwykle siedzieć jak piąte koło u wozu rano. Szwagier był zbyt zajęty telefonem, kanałem sportowym w tv oraz siedzeniem osobno, abyśmy mogli tak bliżej pogadać. Padł pomysł ja wyjazd razem do Egiptu na snurkowanie kiedyś. Podchwyciliśmy. Znajoma szwagrów mówiła, że rafa koralowa robi wrażenie, a ja lubię miejsca, gdzie mogę podziwiać przyrodę. 


 W ogóle jadąc na komunię, jechałam przez okolice, w której. Wychowali się moi rodzice. Nie mam jednego regionu w Polsce, który mogę nazwać domem. Mieszkałam 15 lat mojego życia na Pałukach, ale rodzice są z Krajny i to kraj a wygląda dla mnie najpiękniej. Kilkukrotnie zatrzymywałam się, aby zrobić zdjęcia i filmiki dla koleżanki w Holandii. Uważam, że Polska w maju jest najpiękniejsza. 

Pobyt w domu rodzinnym męża i moim jakoś przeżyliśmy. Moi rodzice byli pijani, brat upił się w nocy. Wyjechaliśmy z rana, aby tego dalej nie oglądać. Teściowa trzyma się lepiej niż zakładałam. Wiszą na niej ubrania, które nosiłam ważąc 57kg. Z resztą moja mamę rak też już suszy z bodyfatu. Teść był czepliwy, ale nie osiągnął swojego maksimum. Mąż też go coraz bardziej prostuje, tłumacząc że wchodząc w 4 dekadę życia, umiemy w żyćko. 

Pogadaliśmy z mężem i uzgodniliśmy, że kiedyś przyjedziemy do Polski i nie powiemy rodzinie. Spotkamy się że znajomymi tak długo i tak wiele razy, jak chcemy. Bez marudzenia rodziny, że nie siedzimy na dupie. Teściowi przeszkadzało, jak poszliśmy do wujków z kwiatami. A gdy pojechałam odwiedzić kuzyna w szpitalu, to też na partyzanta. Bo pewnie gdybyśmy najpierw byli u teściów a potem. Wyszłabym do szpitala, to by marudził. A to mój fajny kuzyn jest i wpadałam do niego kiedy babcia jeszcze żyła. Wymieniliśmy się numerami i na pewno przyjadę, jak będę kiedyś w Polsce, na kawę. 


Codziennie siedzieliśmy do północy. Rano zmienialiśmy miejsce odwiedzin. Zaliczyliśmy 7 domów i rodzin w 5 dni. Z każdym żeby się nagadać jechaliśmy do 100km. Polskimi drogami. Właśnie na nas trąbiono, bo nie wjechaliśmy z podporządkowanej drogi pod TIRa tylko mąż się zatrzymał i czekał na możliwość włączenia się do ruchu. Uwierzcie mi, to zdarza nam się TYLKO w Polsce, a robimy codziennie sporo km do pracy czy sklepów. 

Na szczęście jeszcze jakieś 100km i wjedziemy do Niemiec i stamtąd do Czech. Zobaczymy czy Pepiki lubią jeździć jak Polacy czy faktycznie to już Europa centralna. 😉

20 maja 2024 , Komentarze (11)


Finalny outfit. Buty za 39zl,sukienka z greenpoint, sweterek zalanro i torebka korkowa z Azorów. 


Kościół pominęłam, wpadłam do babci na kawę, a do drugiej na grób. Imprezka w restauracji, dzieciaki miały watę cukrową, huśtawki, rower wodny, a rodzice klimę, altanki, ogród, leżaki. Wieczorem impreza przeniosła się do znajomych, gdzie rodzice mieli swoją imprezę, a dzieciaki bawiły się w jacuzzi. Szkoda ze moja komunia tak nie wyglądała. Do łóżek poszliśmy po północy. 


Mam pomysł na nowy koc. Szwagier bywa dla mnie okrutny w żartach, ale mogę zrobić mu koc z pixeli. Symbol wielkiego joł, skoro jest fanem. 6 kolorów, 100x100 pixeli. Myślę, że da się zrobić haftem tunezyjskim. 

19 maja 2024 , Komentarze (31)


Moze to uciszy głosy mówiące że gardzę dzieckiem, jego rodzina i jego komunią. Boże, takiej nadinterpretacji mojego wyboru garderobianego się nie spodziewałam. Zawsze lubiłam koszule i ubrałam jedyne spodnie, które nie są dresami ani podarty mi dzinsami do roboty. Krytyka ludzi jednak zmusiła mnie do komformizmu, z którego wyrosłam (a przynajmniej tak mi się wydawało) mieszkając na zachodzie, gdzie własny styl i wolność osobista jest daleka od "powinnaś zrobić coś, aby ludzie nie uznali, że jesteś dziwna". Zamiast wygodnego stroju, czeka mnie cały dzień na wdechu i gniecenia sukienki, która wczoraj prasowałam. 



15 maja 2024 , Komentarze (34)


Do tego białe buty deskorolkowe. 


Nie mam ochoty na sukienki ani zakupy. Spodnie trekkingowe czarne, wyglądające jak kanty, plus biały t-shirt I koszula na wierzch. 


Nie wiem co się teraz nosi, ale czy to ujdzie? Pewnie i tak się ktoś przypieprzy, ale jak to wygląda teraz z ubraniami gości? Nie jestem rodzicem chrzestnym, ani mój mąż. Do kościoła też nie pójdę. 

14 maja 2024 , Komentarze (10)


Po kilku nocach z małą ilością snu, w słoneczny i ciepły dzień, biegałam w mieście nieopodal. Ledwie dałam radę. Nawet nie było już celem zrobienie dobrego czasu. Chodziło raczej o do trwanie do mety bez marszu. Po 2gim kilometrze miałam już obkurczoną tchawicę I słychać było rzężenie. Miałam problem, aby uspokoić oddech. Dobiegłam. Jestem z siebie zadowolona. Na mecie dostaliśmy koszulki i izotonik do picia. 


Przez resztę dnia czułam się, jakbym miała udar cieplny. Bolała mnie głowa. Czułam, że mogę zemdleć. Chwiało mnie na nogach. Mdliło mnie. Ale postanowiłam powycinać zielsko w ogródku spomiędzy cegieł. Póki byłam nasmarowana na słońce, bo później by mi się nie chciało. Szczerze? To było głupie. Myślałam że położę się tam i umrę. Zdecydowanie nie był to mój dzień. Ale najgorsze wyskrobalam. 

12 maja 2024 , Komentarze (16)

Wpis ten będzie się pokrywał z kilkoma ostatnimi, bo przygotowuję go głównie na bloga, a tutaj pojawiały się malutkie relacje w ostatnich dniach - lubię tutaj być na bieżąco.

Dziś znów relacja z całego tygodnia. Tak mi czasem wygodniej, podobnie jak z używaniem kolaży zamiast całych galerii. Na Instagramie pojawiły się zdjęcia w pełnej krasie w mojej relacji. Osiągnęły całe 17 wejrzeń. Wymiatam! 

Niedziela.

Niedziela była taka zwyczajna. Chyba ostatni dzień w tym tygodniu, kiedy się naprawdę wyspałam. Był relaks, filmy, kwiaty, praca w ogródku... Mąż kupił mi kolejne przecenione cebulki lilii. Lidl wszystko przecenia obecnie, ponieważ szanse na wczesne kwitnienie są już nierealne. Może zakwitną one na wczesną jesień. Ale ciesze się - jeśli botritis mi ich nie zje, to będę mieć choć trochę kwiatków w tym roku.

Poniedziałek. 

W poniedziałek byłam znów pomagać na produkcji. Od rana wszystko wskazywało na to, że będzie to piękny dzień. W naszej okolicy jest zawsze dużo mgły. Mamy tutaj gęstą sieć kanałów z uwagi życia poniżej poziomu morza, a gdy za dnia jest ciepło i w nocy temperatura znacznie spada - woda kondensuje się i osiada na roślinach. Wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słońca, temperatura ponownie wzrasta i cała woda zaczyna unosić się nad roślinnością. Kocham mgły. Wychowałam się we wsi w Kujawsko-Pomorskim gdzie na łąkach pod lasem zawsze koło 4 rano w lecie były mgły. Mgły o poranku przypominają mi właśnie te szczęśliwe lata, kiedy chodziło się z rana do lasu czy nad jezioro.

W pracy był zapieprz aż miło. Firma zrobiła lekko licząc jakieś 25 tysięcy bukietów, które dzięki wysokim cenom zrobiły nam niezły przychód. Średnia cena pojedynczego kwiatu [niezależnie od klasy] to obecnie 41 centów. Tylko na sortowni, gdzie mój Ukochany pracuje, tego dnia przeszło 60 tysięcy kwiatów. Takich sortowni nasza firma ma 5. Zostałam wysłana niemal od 7 właśnie na sortownię i robiłam bukiety. Takiego cardio dawno nie miałam, ale że zawsze uwielbiałam tą pracę to świetnie się bawiłam. W domu zdrapywałam rękawicą do masażu z siebie pot i kurz, a dziś czuję na skórze, że mam pełno pryszczy. Ale na produkcji mam okazję pracować z naprawdę fajnymi dziewczynami z różnych krajów i zawsze jest o czym pogadać, więc lubię tam chodzić. Poniedziałki się dla mnie już skończyły. Zostały soboty.

Po pracy dziewczyny poszły jeszcze na 2 godziny do pielenia. Ja mam tą wolność, że ja jestem tam do pomagania, więc dla szefa najważniejsze jest, aby ta najgorsza praca została wykonana. Pielenie jest istotne, ale przynosi dochód niebezpośredni, więc jest to coś co robi się szybko, ale bez popędzania. Płacenie mi za to nie jest dobrą opcją dla firmy, bo może kosztować więcej niż będzie pożytku, zwłaszcza, że ekipa Franka ma obecnie pielenie zgodnie z harmonogramem, więc nie potrzebują mnie tam. Zapytałam więc szefa, czy mogę się urwać, bo widzę się bardziej na plaży niż w szklarni. Jemu to pasuje, więc tym bardziej mi to pasuje. Wskoczyłam więc w autko i pojechałam do Hargen aan Zee, gdzie ściągnęłam śmierdzące buty i siedziałam na piasku w słońcu. Niby to samo słońce co pod szkłem, ale temperatura 10 stopni niższa. Ulga! Cieszę się, że dziewczyny nie robią problemów z tego, że korzystam ze swoich przywilejów. Na szczęście jest naprawdę świetna ekipa na produkcji i nie ma takich wojen, jak jeszcze kilka lat temu. Jedyne co to czasem trzeba studentów trochę zmotywować, aby odłożyli telefony i zrywali kwiatki.

Wieczorem miałam ostatnie spotkanie klubu w tym miesiącu. Gościem był zawodowy fotograf Duco de Vries, który oceniał nasze zdjęcia i wybrał zdjęcie roku. Wygrał Charles, który zaprezentował w tym roku naprawdę dobre i chwalone zdjęcia.

Sama jestem bardzo z siebie dumna, ponieważ 3 moje zaprezentowane zdjęcia dostały pochwały. Kot za świetną zabawę koncepcją, łamanie zasad, wyciągniętą i nieostrą łapką [którą klubowicze skrytykowali, a Duco powiedział, że dodaje zdjęciu głębi i perspektywy]. Parę w muzeum za świetną kompozycję, pomysł, histoirę na zdjęciu oraz dbałość o detale [dla klubowiczów to zdjęcie było niezrozumiałe]. Gitarzystę za świetne światłocienie, tajemnicę szczegółów [klubowicze uznali zdjęcie za zbyt ciemne i wybrakowane i pokazujące za mało detali i brak twarzy] oraz możliwą historię, która pojawia się w wyobraźni, gdy patrzy się na zdjęcie. Ogólnie Duco pochwalił wszystko to, co ludzie w klubie ocenili negatywnie. Powiedział, że mam świetne podejście i myślę poza schematem, że jestem kreatywna. Drodzy czytelnicy! Jak ja wtedy urosłam! Od miesięcy zastanawiam się, czy nie powinnam zmienić klubu na taki, gdzie moja wizja zostanie doceniona. Gdzie bez strachu będę prezentować swoje zdjęcia. A tu przyszedł jeden pan i powiedział "wszyscy się mylicie, ona jest naprawdę dobra!". Parafrazuję oczywiście. Dostałam tego wieczoru duże wsparcie od Henny, Marijke oraz Olgi, których zdjęcia też sobie bardzo cenię. Henny nawet weszła w dyskusję z Duco o tym, że moje zdjęcia w klubie są często nierozumiane ponieważ nie spełniają one wytycznych stosowanych w klasycznej fotografii. Powiedział on, że matematyka nie robi sztuki i że wyjście poza ramy oraz kreatywne myślenie tworzy niekiedy lepsze zdjęcia niż trzymanie się utartych schematów. Z resztą w przypadku kilku innych zdjęć proponował zmianę kadru, aby na przykład uczynić zdjęcia bardziej dynamicznymi - bo kadrowanie wg zasad uczyniło je statecznymi. Ogólnie wieczór klubowy na plus. Gitarzysta zajął 9 miejsce w konkursie zdjęcia roku.

Wtorek.

Byłam zaraz po pracy szydełkować u Annet. Miała ona już przygotowaną, choć jeszcze nie skończoną, ukraińską wyszywankę dla mnie. Został kołnierz do obrobienia i będę mogła nosić tego lata piękną lnianą, ręcznie robioną bluzkę. Niestety późny powrót do domu wykluczył bieganie tego dnia. Podobnie jak w poniedziałek.

Wyszywanka ta zaś przypomina mi o historii jej autorki - Antoniny.  Pani Antonina wyjechała do Holandii nie jako uchodźca [bo jest z bezpiecznego terytorium Ukrainy] ale jako pracująca matka. Płaci sama za swoje utrzymanie, pracuje ciężko, pomimo ostrej reakcji alergicznej na alstromerie. W domu zostawiła męża i 12-letnią córkę. Wysyłała regularnie pieniądze do domu, aby rodzina miała więcej kasy niż mąż byłby w stanie sam zarobić. Dzięki temu, że mąż był jedynym rodzicem na miejscu, dostawał dotychczas odroczenia od służby wojskowej. Ktoś musiał zająć się dzieckiem przecież. Niestety żandarmeria wojskowa zabrała męża Antoniny, kiedy ta przyjechała na miesięczny urlop do domu. Został zabrany siłą na komisję wojskową i nie wiemy, co się wydarzyło dalej. Nie wiadomo, czy Antonina wróci do pracy. Czy zabierze córkę ze sobą. Czy mąż będzie mógł wrócić do domu. Rozumiemy z mężem, że sytuacja na Ukrainie wymaga poboru, ale znając takie historie i ludzi osobiście, jest nam bardzo smutno widząc co wojna ze sobą niesie. Szwagier Antoniny jest już 2 lata w armii. Zaś syn naszej Oleny już 4 miesiące w grobie leży, a o Olenie słuch zaginął. Kochani - szanujcie Ukraińców swoich, bo w Ukrainie obecnie nic dobrego na nich nie czeka. Nikt nie chciałby być w ich skórze.

Czwartek.

Nasza firma ma co roku pulę darmowych wejściówek do ogrodów Keukenhof w Lisse. Zagadałam z jednym z właścicieli firmy czy nie możemy dostać kilka wejściówek i z radością je nam dał. Potem jeszcze kilka razy zagadywał, a w dzień wyjazdu dostał od nas selfie z podziękowaniami, że mogliśmy zobaczyć nasze piękne alstromerie w pawilonie Oranje-Nassau. Pojechaliśmy tam w czwórkę - ja z Ukochanym oraz dwie nasze koleżanki z pracy - Tonia, która jest super pozytywną i radosną duszyczką i dzięki której każdy dzień w pracy jest odrobinkę milszy niż normalnie - oraz Ivanka, która pomimo męża w armii i samotności tutaj ma w sobie wiele ciepła, żartu i bardzo szczery śmiech. Obu dziewczynom wyjazd się podobał i nawet Tonia, która uczy się prywatnie angielskiego, miała możliwość pogadać z właścicielem, od którego mieliśmy bilety, i opowiedzieć swoje wrażenia. Czasy imigrantów-nurków, którzy nie gadają z tubylcami, odchodzą w zapomnienie. Nowe pokolenie jest odważne, pyskate i bardzo pewne swego. Może nie jest ona Polką, ale cieszę się, że nasz blok wschodni ma tyle radosnych i zdrowo wyglądających osób tutaj w Holandii. Niech tubylcy się uczą, że czasy Polaka-alkoholika już niemal minęły. mam nadzieję, że po wojnie Ukraińcy będą mogli zostać w Holandii, choć wielu z nich deklaruje chęć natychmiastowego powrotu do kraju.

Piątek.

W piątek miałam po pracy spotkać się z chłopakami i koleżanką z Rumunii. Nigdy nie grałam w bilard, a oni chodzą grać co jakiś czas to umówiłam się z Marią, że mnie nauczy. Od kilku tygodni planowaliśmy wyjście, ale wciąż mam zajęte weekendy. W końcu się udało, nastał ten dzień. Mieliśmy spotkać się o 17-tej, ale szklarnia, w której pracuje Maria pracowała do 17! W piątek! Okrucieństwo z perspektywy mnie, która kończy w piątki zawsze o 15-tej. Dostałam więc wiadomość, że pewnie spotkamy się o 18-tej, kiedy wszyscy zjedzą i się wykąpią. Byłam już rowerem w trasie, kiedy dostałam wiadomość, że jednak spotkamy się o 20-tej. Napisałam więc, że nie da rady, bo pracuję w sobotę i zwykle kładę się koło 20-21. Że nie chcę zarywać nocki. Z resztą w piątki głowa mi się kiwa już od wczesnego wieczora. Zatem bilard przeniesiony na czerwiec zapewne.

W poniedziałek będę musiała chłopakom powiedzieć, że jednak nie położyłam się spać o 20-tej, a o 1:30 w nocy. A czemu? A bo dziewczyny z klubu zaproponowały mi plener z okazji nadchodzącej zorzy polarnej. Mnie nie trzeba dwa razy prosić! Spakowałam aparat, statyw i pojechałam na plażę, gdzie się umówiłyśmy. Zapomniałam zapasowej baterii, ale skoro w Keukenhof nie potrzebowałam to pewnie tutaj też nie.... Po północy było już po aparacie. Rozładował się. 2 godziny intensywnej pracy go wycyckał do zera. A jak zorza? Początkowo wydawała się być szarą chmurą na niebie. Jednak coraz mocniej i mocniej wiatr słoneczny rozbijał się na jonosferze i koło 0:30 przyszła kulminacja. Było tak jasno, że ludzie rzucali cień na piasku. Niedaleko nas dziewczyny skakały i tańczyły ze szczęścia - nie wiem kto to był, ale nie miały ze sobą tych wielkich obiektywów, jakie zabrała rzesza chyba 30 fotografów tej nocy. Były piski zachwytu, wzdechnięcia, jedna pani położyła się po prostu na piasku i patrzyła w niebo. To była piękna noc.

Aplikacja do zorzy pokazała naprawdę ogromny jej zasięg. Później na NOS mówili, że to była największa zorza od 20 lat. Wierzę - bo była widoczna gołym okiem, jakby dzień był.

Widziałam, że znów rozeszła się moja wizja artystyczna i wizja fotografów na plaży. Kiedy wszyscy celowali obiektywami na północny zachód, ja zobaczyłam, że mój aparat widzi zorzę nad wydmami. Poszłam więc do wody i ustawiłam aparat wycelowany w północno wschodnie niebo. Jakiś gość przyszedł wygonić mnie z wody, bo psuję mu kadr. Bo się ruszam. Spakowałam więc manele i poszłam za niego, tak aby on był na moim zdjęciu, bo mi jego cień nie przeszkadza. I zaczęłam robić zdjęcia ludziom, bo uważam ludzi za świetny obiekt do zdjęć. No i doszło jeszcze jedno - ja chyba mam ADHD poza autyzmem i zwyczajnie się nudziłam. Ile można robić zdjęć nieba, które jest bardzo stateczne, podczas gdy jeden klik zajmuje 60 sekund? Naciskasz migawkę i stoisz i nic się nie dzieje. Aparat pracuje i jeśli ma dobre parametry to zrobi dobre zdjęcie, a ty nie masz do roboty nic... Zaczęłam się więc rozglądać. Szukać ciekawych tematów zdjęć. Pale, wiatraki na morzu, ludzie, psy, JA. Zaczęłam pokazywać gesty do aparatu i im dłużej trzymałam rękę w kadrze, tym mniej lub bardziej prześwitujące sylwetki się pojawiały. Henny robiła wokół mnie wzorki światełkiem z telefonu. Stawałam przed aparatem po to, aby po 10sek uciec. W efekcie mam zdjęcie zorzy, przed którą stoi duch z uniesioną ręką w geście przywitania. A kiedy rozładował się aparat, stawiałam telefon oparty o pal lub zakopany w piasku i robiłam zdjęcie sobie i ludzi dookoła. Im mniej się ktoś ruszał, tym bardziej było go na zdjęciu widać. Efekty nie zawsze były zadowalające, ale dobrze się bawiłam. Kiedy wszyscy celowali w niebo, ja celowałam z ziemię. Zorza dla mnie nie jest tematem zdjęcia, ale świetnym tłem.

Sobota. Dzień ważenia.

Na wadze wzrost. Ale nie smuci mnie to. W tym tygodniu miałam miesiączkę, zrobiłam sobie trochę cheat week, bo codziennie wpadało coś spoza jadłospisu. nawet walnęłam kebaba w Lisse, pizzę w domu, cała bagietkę pszenną u Annet [nie byłam w domu i nie miałam obiadu]. Waga i dieta zeszły na drugi plan, choć trochę nadal się pilnowałam. Ważenie wypadło też po 3 godzinach snu i przed wyjściem do pracy, więc musiałam wstać po 5 rano. Wtedy ważenie za bardzo nie działa, bo człowiek jest napuchnięty cała tą wodą, której nerki nie zdążyły od poprzedniego dnia przefiltrować. Mimo wzrostu wagi, poziom tłuszczu spadł o 0,2% , czyli tym samym wzrósł z 20,93 kg na 20,98 kg. Och matematyka.

W pracy namachałam się tak do 11. Potem poszłam do domu. Dziewczyny jeszcze pracowały na sortowni, ale ja tego dnia zrywałam kwiaty, więc moja część pracy była już wykonana i mogłam zacząć weekend. A w domu mąż czekał z lunchem. Zapamiętał jak mówiłam, że lubię holenderskie lunche, czyli kanapki na milion składników. I tak zrobił chleb czosnkowy z prażoną cebulką, awokado, szynką i camembertem, pieczoną gruszką i orzechami oraz sosem winegret miodowym. Do tego upiekł pomidorki koktajlowe. Niebo w gębie! Wszystko własnej roboty.

Po jedzeniu poszłam spać. Nie można tak żyć, kiedy śpi się tak niewiele. Zwłaszcza, że sobotnia noc też miała być zarwana. Wieczorem pojechaliśmy odebrać kosze, które z przyjaciółką robiłyśmy na warsztatach. Ona zrobiła ten fioletowy, a mój miał być żółty - a jednak pomyliłam chyba kolory i dałam trochę pomarańczowego. Ciężkie klamoty były i mąż musiał mi je do samochodu zanieść. Obecnie wiszą dzielnie na płocie i pięknie pachną. Szczególnie ucieszyło mnie, że gdy zawisły, to momentalnie pojawiła się pierwsza pszczoła! Tak mi ich brakuje od zeszłego roku. Gdzieś zginęły wszystkie pszczoły z okolicy.

Przyszła wreszcie paczka z butami barefoot. Niestety są rozmiar za duże, więc dałam je mężowi. O dziwo mają one dziurki w podeszwie od spodu. Będą więc łapać do środka piasek i wodę. Lipa. Ale byłam durna i nie sprawdziłam sklepu zanim zamówiłam - owe buty to chińska robota, a firma, która je sprowadza i sprzedaje w Holandii żąda za nie 2x ceny plus ma taką politykę zwrotów, że nie opłaca się ich wysyłać na własny koszt do chin. I dupa. Ja straciłam kasę, a mąż zyskał średniej jakości buty.

Wieczorem spotkaliśmy się u kolegi na oglądanie Eurowizji. Dzień przed finałem gruchnęła wiadomość, że doszło do incydentu podczas prób i joost Klein zachował się agresywnie w stosunku do kamerzystki. Ponoć było umówione, że nie będzie on filmowany off stage, a ta chodziła za nim i go nagrywała. Wykonał on więc gest wobec niej, który został określony jako groźba. Przyjechała policja z Joost został zdjęty z programu prób generalnych, podczas których jury dokonuje swojej oceny. I teraz taka ciekawostka - czytając anglojęzycznego twittera, czytam wiadomości typu "zwycięzca zdyskwalifikowany", "wielka szkoda, bo to był mój lider" itp. Czytając polskojęzyczne twitty: "postawił się Izraelowi więc go wyeliminowali", "konkurs jest pro-żydowski, bo nie można się już im w ogóle postawić". Polacy ewidentnie łaczą wystąpienie Kleina na konferencji z dyskwalifikacją, pomimo oficjalnych komunikatów ze strony organizatorów oraz holenderskich mediów. Polacy jak zwykle wiedzą lepiej. Dla mnie najważniejsze jest to, że Joost miał piosenkę, która choć jest niekiedy irytująca, wpada w ucho do tego stopnia, że kiedy powinna być kolej na wystąpienie Joosta, publiczność finałowa śpiewała Europapa mimo wszystko. Gdy ustawił się Izrael zamiast Holandii, pojawiło się buczenie [co wiąże się z wojną w strefie Gazy, a nie Joostem. Sama Holandia dała Izraelowi punkty za występ. Nikkie zdecydowała się nie przyznawać punktów w imieniu Holandii i zrobił to organizator. Wygwizdano go za to. Widać, że cała Holandia i publiczność na stadionie w Malmo stoi po stronie Kleina. Ja zaś myślę, że jeśli faktycznie zachował się agresywnie, to takie zachowania powinny być ucinane. A jestem wielkim fanem Europapy, co było widać na moich wcześniejszych zdjęciach.

Koncert trwał do nocy. Po wszystkim pojechaliśmy z mężem i kolegą za wieś rowerami, aby zobaczyć dalszy ciąg zorzy polarnej. Niestety - nie było jej widać gołym okiem. Wiatr słoneczny tego dnia uderzył w jonosferę, kiedy nad Holandią świeciło w najlepsze słońce. Nie było więc nic widać. Zas, gdy zrobiło się ciemno [koło 22] pojawiła się niewielka zorza. Gdy robiłam poniższe zdjęcie - aplikacja do śledzenia zorzy pokazywała 0% szans na widowisko. Aparat zobaczył niewielką różową zorzę, ale gołymi oczyma nie widzieliśmy zupełnie nic. Niestety.

Niedziela.

Poszliśmy spać koło 2 w nocy. O 7 wstaliśmy, bo organizm przyzwyczajony do wczesnego wstawania. Za godzinę zaś ruszamy rowerami do miasta, bo dziś jest bieg, na który czekałam cały rok. Schagen City Run. Nie liczę na cud - jest ciepło, słonecznie i jestem niewyspana od kilku dni. Od wczoraj boli mnie kolano i czuję się naprawdę zmęczona. Obecnie męczy mnie też biegunka. To będzie walka o życie, hahaha! Życzcie mi powodzenia - jak dobiegnę do mety to dostanę jabłko i koszulkę. Co mi tam medale.

11 maja 2024 , Komentarze (6)

Byłam w nocy na plaży - zorza była piękna. Głównie różowa, a potem też zielona. Była masa fotografów, którzy robili zdjęcia niebu. Ja znalazłam ciekawe tematy na ziemi. Byłam tam z członkiniami mojego klubu - podobały im się moje pomysły na zdjęcia. Dziś wstawię tylko zdjęcie z telefonu, kiedy aparat już mi się rozładował.

Spałam niecałe 4 godziny. Czas do pracy.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.