No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Mam za duża wadę wzroku (+4.5 na +3.5) na laser, a jestem za młoda na wymianę soczewki. Trochę jestem zawiedziona, ale nic straconego, okulary jeszcze nie są tak grube aby było to uciążliwe.
Mam dziś kolejną wizytę w FEYO w Haarlemie. Spotkam się tam z lekarzem i będę miała kolejne badania. Mają zakroplić mi oczy, więc pomyślałam, że zabiorę ze sobą męża i wybierzemy się najpierw razem w miasto, a później do kliniki. Mam dziś też mieć wreszcie informację, który zabieg mogę robić. Jeśli wszystko będzie mi pasować, to będzie to maksymalnie 1850 euro za oko i poprawa wzroku zaraz po zabiegu. Na wszczepienie nowych soczewek jestem za młoda - ale zobaczymy, co powie lekarz. Na razie jak czytałam specyfikację ich różnych metod leczenia - to moje suche oczy dyskwalifikują mnie z 3 najtańszych... Życie.
Jeśli się zdecyduję to dopiero na Boże Narodzenie. Mam teraz pełen kalendarz i nie chcę, aby komplikacje z oczami wchodziły mi w paradę. Wciąż nie wiem, czy nie będzie problemów z lataniem, czy choćby pracą w zapylonym otoczeniu. Do tego wkręciłam się ponownie w sporty i wolałabym nie tracić teraz tego flow. Gwiazdka to bardzo spokojny okres w moim życiu - co najwyżej dużo pracuję wtedy z pyłkiem kwiatowym. Zobaczymy, co powie lekarz.
Wieczorem mecz - będę oglądać raczej pomarańczowych, bo tutaj zapowiadają się większe emocje. Tak jak to było z wczorajszym meczem Chorwacji przeciwko Włochom. Branka stracona w ostatniej minucie przekreśliła ich szanse na wyjście z grupy. A zagrali świetny mecz.
Lubię futbol - oglądam nierzadko mecze każdych mistrzostw. Nawet zrobiłam taką oto dekorację przed dom - mąż kupił mi zły odcień pomarańczowego i uznałam, że nie zmarnuje się.
Miał tu ktoś operację laserowej korekty oczu? Jaką metodę wybraliście? Jak wrażenia? Co najgorszego spotkało was przy okazji takiego zabiegu i leczenia? Piszcie śmiało - chcę być przygotowana na wszystko.
W tygodniu po powrocie z campingu działo się naprawdę sporo. Życie wracało do nowmy, a ja zajęłam się moim chaotycznym multitaskingiem. Wróciło ogródkowanie i dbanie o roślinki w domu i dookoła. Moja doniczkowa róża znów zakwitła i ma się dobrze, begonie coraz lepiej sobie radzą – choć niektóre są już w szklarni, bo w domu powietrze może być im za suche.
W ogrodzie też rozkwit. Kosze wyglądają super i za rok też będę szła na te warsztaty. Tym razem będę bardziej pilnować, co sadzę, bo koleżanka, z którą była mówiła, że też ma inne kolory niż pamięta, że sadziła. Więc albo to towar był podmieniony albo się zagadałyśmy za bardzo.
W szklarni pomidory mają się coraz lepiej, więc niektóe wystawiłam na zewnątrz. To trochę zahamuje ich wzrost, ale może przyciągnie więcej zapylaczy, ponieważ pojawiają się pierwsze kwiatki. W tym roku nie używałam materiału siewnego, a jedynie nasion z pomidorów ze sklepu. Widać, że jak miałam nasiona kwalifikowane to lepsze rośliny rosły.
Podczas mojej nieobecności mąż złożył mi regał i obecnie jest już prawie cały zapełniony. Zaniosłam tam naddatek wełny oraz sprzęt campingowy, którego nie chowam, bo sezon jeszcze trwa.
Ukochany jak zwykle smacznie gotuje, więc znów jedliśmy pat thai z pierożkami. Do tego buratta i śniadania do łóżka.
Wróciłam do spacerów i biegania. Niestety wszystkie zakończyły się szybkim odbieraniem mnie z trasy przez męża, lub szybkimi powrotami do domu. Moje jelita znów protestują. Wychodzenie z domu powoduje, że boje się czy mąż zdąży na czas mnie odebrać. Ale nie poddaje się – bieżnia nie powoduje u mnie takich problemów. Nie wiem skąd ta różnica.
Przy okazji zobaczyłam jak wiele roślin kwitnie wzdłuż drogi i bardzo podoba mi się ta część roku. Żeby jeszcze tylko temperatury zaczęły przekraczać 20 stopni… Wciąż jest 15-18. I wciąż pada. Z jednego spaceru wróciłam przemoknięta pomimo posiadania obuwia wodoodpornego [przesiąkło nim wyszłam ze wsi] i płaszcza.
Użyłam kilku z podarowanych mi doniczek. Zebrałam do kupy wszystkie małe doniczki z alstromeriami i wsadziłam je razem do dużych doniczek. Będzie wielki misz masz.
Do wysokich doniczek trafiły alstromerie doniczkowe, a gruntowe do doniczki tradycyjnej.
Wróciłam też do szydełkowania. Zrobiłam wreszcie do końca poduszkę dla męża i zabrałam się za koce. niestety skończyła mi się wełna i robota stanęła na samym początku. Swojego koca nie miałam okazji robić od początku maja…
W międzyczasie pojechałam do Haarlemu, gdzie miałam umówioną wizytę w klinice okulistycznej. Myślałam, że jadę tam aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się tam robi i jak wygląda proces leczenia, a zamiast tego przebadano moje oczy na 9 różnych aparatach, łącznie z laserowym skanowaniem całych gałek ocznych. Miasto wypadło bardzo fajnie i mi się bardzo spodobało. Chętnie kiedyś wrócę tam na weekend albo coś. Zdjęcia z miasta są pod linkiem [KLIK].
Z ciekawostek to dam tu kilka zdjęć. Tak na przykład wygląda parking dla klientów pod supermarketem na starówce.
Poszłam sobie na kawę, aby przeczekać największy deszcz.
Coraz więcej domów i ulic stroi się na nadchodzące mistrzostwa. Nie wiesz się tu flag z Tyskiego ani flag okrętowych, jak w Polsce. Dominują proporczyki, dmuchane lwy, pomarańczowe akcesoria.
jedno z okien domów mieszkalnych miało wyklejone obrazki i kod z instagrama do profilu. Weszłam, sprawdziłam, ktoś jest bardzo zdolny.
Poczekalnia kliniki. Do dyspozycji był ekspres ciśnieniowy do kawy oraz lodówka z frisdrankami, w tym chocomelem.
Częśc chodnika wydzielona dla dzieci, aby uczyły się robić figury na rowerkach. Parkingi, ronda, zakręty, poziome znaki pierwszeństwa… Zaś bratanka męża nikt nadal nie nauczył, że ma wyciągać rękę jak skręca, albo nie bać się i nie zjeżdżać w strachu w krzaki, jak jedzie samochód…
Widziałam też ławkę zrobioną ze starych nart.
Przed powrotem do domu poszłam jeszcze na lunch.
Jechałam w godzinach szczytu popołudniowego, więc dobrze, że miałam ze sobą swoje krzesełko. Usiadłam w pociągu z boczku i tylko przechodzący ludzie musieli trochę wciągnąć brzucha. Z reguły nie jeżdżę w szczycie, ale nie chciało mi się czekać dwóch czy więcej godzin aż natężenie zejdzie.
W domu systematycznie próbowaliśmy nowych piw, które ze sobą przywieźliśmy. Czeskie radlery bezalkoholowe – malinowy jest boski – oraz polskie craftowe piwa z Koronowa.
Waga wróciła wreszcie do tej sprzed wyjazdu. Trochę wzrosła mi zawartość tłuszczu, ale w ostatnim czasie głównie chodziłam, siedziałam i jadłam. Nie było siłowni ani biegania. Teraz czas to zmienić. No i diety nie trzymałam, bo na wyjazdach to trudno.
Dokupiłam sobie koszulek zamiast staników. Padło na markę, której ubrania już mam, więc są wygodne, oddychające i robią swoje. Czyli ograniczają trochę bujanie się biustu przy poruszaniu
Wiem, że ten wpis jest dość chaotyczny, ale tak wiele się działo – na szczęście wszystko to to małe zdarzenia, nie opiewające w dramę, a zatem moje życie. Takie jakie lubię. Lekko nudne, dość powtarzalne i mało emocjonujące. Wreszcie w domu!
Chciałam tu dodać wpis, ale im dalej go pisałam na wordpress tym mniej mi się chciało kopiować tutaj. Jest dużo zdjęć i są dwa linki do kolejnych zdjęć na serwerze zewnętrznym.
Wpis dotyczy mojego wyjazdu pod namioty oraz tego, co tam wraz z koleżanką zobaczyłyśmy i zjadłyżmy.
Będąc w Polsce, trochę okupiłam się w Biedronce. Mam kremów na dwa lata do przodu. Kupiłam jakąś płukankę do włosów jasnych - szukałam informacji czemu akurat do jasnych, ale nie ma rozświetlacza czy innego pigmentu. Do tego kremy na dzień i na noc oraz balsam z olejkiem arganowym [sądząc po wielkości opakowania to chyba do dłoni].
Z Pragi zaś przywiozłam mydła w kostce, szampon, olejek do ciała, olejek do ust oraz prezencik dla Annete. Wszystko Czeskiej firmy Botanicus.
Na grupie naszej wsi pojawiło się ogłoszenie, że wyprowadza się jedna rodzina i chcą zostawić trzy regały, ponieważ kupili małe mieszkanie w mieście i nie mogą ze sobą wszystkiego zabrać. Okazało się, że to nasz znajomy Leo się wyprowadza. Mają problemy z poruszaniem się z dziewczyną i postanowili zamienić duży dom na wsi na małe mieszkanie nad sklepami w centrum miasteczka. Dwa regały poszły od razu, a ja zgarnęłam trzeci. Póki co nie jest tak zapełniony, jak na ogłoszeniu, ale mąż złożył mi go na strychu i mam tam graty campingowe, których nie opłacało mi się chować do kartonów, bo zaraz jedziemy pod namioty oraz inne "przydasie".
Ogród bardzo odżył podczas naszej nieobecności. Padało dość sporo, a miejscowe nawałnice spowodowały podtopienia w całej Holandii. U nas na szczęście tylko jakieś 10cm wody się zebrało i w ciągu kilku godzin zeszło. Efektem tego w moim ogrodzie szklarnia stoi lekko bokiem, agresty prawie wyrwało z korzeniami, a ogród został zaatakowany przez ślimaki. Obecnie Holandia zmaga się z plagą ślimaków i komarów. Te drugie na razie nie są dla nas problemem. Dziennie wynosiłam z ogrodu jakieś 30 ślimaków. W pierwszych dniach było tego multum.
Zrezygnowałam z rozdeptywania tych szkodników i po prostu zbieram je do woreczków śniadaniowych i wyrzucam do śmieci. Robię obchód jakieś 2x dziennie a i tak mam szkody w liściach. Obecnie ilość znajdowanych spadła poniżej 10 na dzień, ale nadal trzeba je zbierać. Posypałam za ogrodem solą i regularnie zaglądam pod rośliny. Najwięcej siedzi pod ziemniakiem [znów mam ziemniaka w ogrodzie] i bratkami.
Może nie jest to super przyjemna robota, ale pamiętam z zajęć z entomologii - przy małych uprawach stosowanie środków ochrony roślin jest niezasadne ekonomicznie, zaś zbieranie ręczne szkodników zawsze przynosi korzyści. Mniej ślimaków, mniej jaj, mniej ślimaków.
Jak już wspominałam - w poniedziałek byliśmy zajęci w domu, we wtorek wzięłam dzień personalny żeby podratować zdrowie psychiczne, a w środę wróciłam do pracy. We wtorek usiadłam między innymi do szydełkowania i robiłam dalsze dni kocyka temperaturowego dla Marcelka. Jeszcze nie jestem na bieżąco, a z innymi kocami jestem przez te wyjazdy cały miesiąc w plecy, ale dziś zamierzam to nadrobić. Obecnie kocyk dla Marcelka prezentuje się tak:
Gdy wróciłam do pracy, gniazdo które znalazłam wcześniej, okazało się już puchate. Kolega mówił, że musiały wykluć się w nocy, ponieważ sprawdzał dzień wcześniej. Maluchów jest 5 i rosną jak na drożdżach. Nie dotykamy ich, ale codziennie wpadam z aparatem, aby zrobić zdjęcie i śledzić progres. Mama się nas za bardzo nie boi i wpada kiedy jesteśmy trochę dalej aby karmić te małe zbóje.
Dzień 1 vs dzień 9.
Widać, że mają już piórka i za kilka dni będą próbować opuścić gniazdko.
W środę spakowałam się, aby w czwartek po pracy przerzucić moje klamoty do samochodu koleżanki i wyjechałam z nią pod namioty. Można by się spodziewać, że na 4 dni nie potrzeba tak wiele gratów, a jednak. W walizce wzięłam na wszelki wypadek koc elektryczny [przydał się], jakby w nocy było mi zimno. Do tego ciepłe ubrania, ale nie za wiele, jedna torba z kuchnią [czajnik, talerze, sztućce, kieliszki do wina, kubek do kawy, pojemniki z suchym prowiantem. Lodówka z mlekiem do kawy, serkami wiejskimi, warzywami do chrupania i serkami do smarowania pieczywa chrupkiego. Jedna torba ze sprzętem campingowym [młotek, kabel 50m, przejściówka do prądu, listwa, ładowarki, poduszka i karimata dmuchane. No i namiot, śpiwór, żagiel, brezent na ziemię, buty trekkingowe i laczki pod prysznic, plus tablet aby oglądać coś przed snem. I krzesło. Dwa lata temu brakowało mi krzesła, aby przestać siedzieć na podłodze.
W czwartek wieczorem rozbiłyśmy namioty, zorganizowałyśmy sobie miejsce do odpoczynku. Wszystko trzeba było zamykać w namiocie z uwagi na ślimaki i co chwile strącać je z namiotów. W domu było zaś sporo czyszczenia. Rozbiłyśmy się w suchym fyrtlu pola namiotowego, bo tutaj także przeszły nawałnice i nie wszystko jeszcze było dość suche aby stawiać tam namioty. Miałyśmy tam ciszę, spokój, dużo ptaków. Wieczorami słyszałyśmy bażanta, kosy, a od rana wróble, cukrówki i sroki plus milion sikorek.
Wiem, że w Polsce nadal króluje przekonanie, że camping to na dziko, ale ja wolę holenderski styl. Mieć dostęp do łazienki, móc umyć w cywilizowanych warunkach naczynia, wziąć gorący prysznic, czy nawet naładować rower w zorganizowanej szopie na rowery. Zdjęcia z naszego campingu poniżej. Z długi weekend zapłaciłam trochę ponad 50 euro. Moim zdaniem to bardzo dobra cena. Look, który nas doglądał jest bardzo miłym człowiekiem. Od nastolatka jest DJ w radio i ma swój program - obecnie jest po 80tce i nadal ma pełno wigoru. Jego dziewczyna, Miranda, prowadzi azyl dla kotów, na który można wpłacać datki. Camping ma prąd dla każdego stanowiska. Dwa pola dla kamperów oraz jedno namiotowe. Łazienki były zawsze czyste, prysznice podobnie. Umywalnie były zasobne w płyn, gąbeczki, a w łazience były darmowe podpaski i tampony. Była świetlica na wypadek niepogody, gdzie można było z innymi mieszkańcami usiąść, poczytać gazety, obejrzeć TV i się socjalizować. Standardowo samochodów nie można było brać na pola, więc poza zaparkowaniem carawanu, musiały one stać na parkingu. Dzięki temu nie niszczy się trawa i całość wygląda o wiele przyjemniej.
Rozmawiałam z moim teściem o tym, ze będziemy jechać jeszcze z mężem na camping i jego zdaniem robimy źle - jak zawsze z resztą. Że namiotowanie to powinno być za darmo. W naturze. Że dajemy się zdzierać z pieniędzy. On by chciał mieć kampera i jeździć po Europie za darmo. Wkurza mnie to jego "za darmo". Małe biznesy upadają, rodzinne hoteliki już praktycznie nie istnieją. W Polsce jest bardzo mało BnB [poza tymi zrzeszanymi przez AirBnB] i ogólnie lokalna inicjatywa pada przez właśnie ludzi, którzy idą do dużych sieci, bo tam taniej, a najlepiej jakby było za darmo. Holendrzy są skąpi i to bardziej niż Polacy. Ale Holendrzy cenią sobie klimat. I takie małe miejsca mają klimat. W kolejnym wpisie opiszę ogród herbaciany, gdzie byliśmy. Dwie panie piekące ciasta i bułeczki robiące mini kawiarenkę z własnego ogrodu. Ale nie - jemu musi być za darmo. A potem oburzenie Polaków w Norwegii, że jak parkują caravan na dziko to im Norwegowie w nocy trąbią i mrugają długimi, że mają spie*dalać. Zero poszanowania dla lokalnych zasad i prawa. Ale za darmo!
A jak już przy klimacie, małych biznesach oraz osobistym podejściu do człowieka jesteśmy - dostałyśmy od Looka pełno ulotek. O campingu, okolicznych miejscach do zwiedzenia, gdzie dobrze zjeść, a gdzie coś zobaczyć. Były mapy z trasami spacerowymi oraz rowerowymi. Była rekomendacja oraz godziny otwarcia muzeum szkła w Leerdam oraz pracowni szkła. Lokalne forty oraz ich historia, a także ulotka superkatten.nl - stowarzyszenia Mirandy.
Spędziłyśmy tam miłe 4 dni. Pogoda nie zawsze dopisywała, ale to temat na kolejny wpis. Standardowo powiesiłam sobie lampki choinkowe na namiocie - łatwiej wraca się wówczas z łazienki w środku nocy.
Zabieram się za robienie wpisu jak sójka za morze. Ale w końcu coś napisałam. We wpisie są linki do zdjęć, których nie dałam na bloga, z uwagi na ograniczone miejsce na serwerach.
Zanim przygotuje wpis pozytywny o Pradze I reszcie mojego urlopu, napisze coś innego.
Czy macie szanse balansować swoje życie zawodowe z osobistym? Zaczęłam się zastanawiać nad specyfiką mojej pracy oraz pracodawcą, kiedy chciałam tą pracę zmienić. I doszłam do wniosku, że tak wygodnie jak teraz, to mi jeszcze nie było i raczej nie będzie. Do tego trafiłam podcast dziś, nagrany kilka tygodni temu, gdzie specjaliści rozmawiają o tym temacie. O młodych kobietach z dziećmi w Polsce, o tym co dla nich znaczy balans, a czym balans naprawdę jest. Polecam słuchowisko.
Ja zaś mając wolne dwa dni w tym tygodniu, uciekam dziś na camping. Jutro mam więc też wolne. Zgłosiłam też, że za tydzień w sobotę nie przyjdę do pracy (nadal boli mnie ręka i jestem umówiona do lekarza) więc będę miała teraz już soboty dla siebie. 5 sobót pracujących w roku to dość dużo moim zdaniem.
Najbliższe 4 dni spędzę na campingu z prysznicami, toaletami, kantyną I pokojami socjalnym, w towarzystwie koleżanki i emerytów. Będziemy chodzić po okolicy, jeść suchy prowiant i pić wino z plastikowych kieliszków. Plus czeka nas burza, a jutro ma padać. Ale nic to. Przygoda to przygoda. Spakowałam dobre buty, kurtkę na deszcz, parasol i będzie git.
Jedziemy do domu. Jesteśmy już w kraju i zostały ostatnie dwie godzinki drogi.
Wciągnęliśmy ostatnie twarożki, kołacze a alkohol spakowaliśmy do domu. Droga mija jakby lepiej niż zwykle. Mniej wariatów, ale też i jechaliśmy prosto w Niemcy.
Gdy nas nie było, przez Holandię przeszlo kilka niebezpiecznych ulew. Od kolegi wiem, że mój dom stoi. Sąsiedzi też nie dzwonili. Jutro odbieramy kicię z hotelu. A do pracy we wtorek. Nie jesteśmy fanami powrotu do pracy w poniedziałek. Musi być jeden dzień buforu. Z resztą i tak nie moglibyśmy odebrać kota w niedzielę. Tak to nie działa.