Wypilłam pół butelki wina, które w dodatku miało być na prezent urodzinowy dla szwagierki. W sobotę przyjechaliśmy z Zakopanego, cały tydzień spędziłam z mężem i dziećmi. Tak się cieszyłam, że mąż tyle czasu spędził z dziećmi, jeszcze w niedzielę było fajnie, wszyscy razem. Byłam taka szczesliwa, pomimo jednej porażki, o której juz pisałam. Poniedziałek. Mąż przyjechał z pracy, rzucił tylko plecak do środka, nawet nie przyszedł na obiad. Właściwie nie wiem, kiedy zniknął. Przyszedł koło 1 w nocy. Nie wiem gdzie był, z kim i co robił. Płakałam. Czułam się tak poprostu brutalnie przywołana do rzeczywistości. Nawet nie przeprosił. Miał wyłączony telefon. Napisałam mu tylko wiadomość, że ostatni raz byłam taka naiwna. Poszłam spać. Dzisiaj środa. Zniknął gdzieś pomiędzy 19 a 20. Nie wiem dokładnie, bo robiłam z dziećmi ślizgawkę na dworze. Liczyłam, że będzie wieczorem. Nie ma go. Nie będę do niego dzwonić, ani pisać. Ale myślałam, że pogadamy....
Moją siostrę spotkała tragedia. Poroniła. W 13 tygodniu. Musiała urodzić Dzieciątko. Którego serduszko nie bilo już od ponad 2 tygodni. Drugi raz taka tragedia. Tak bardzo się cieszyli... tak bardzo chcieli... jest mi tak cholernie przykro... tymbardziej, ze siostra jest za daleko, żeby do niej pojechać, przytulić...
A ja siedzę sama, patrzę na jakiś serial na Netflixie, pije wino, i pisze tutaj... I nie mam wyrzutow sumienia, że mam 3 dzieci, a moja siostra tak cierpi. Jestem okropną....
Jest 22.51. Kiedy przyjdzie mój mąż? Szczerze? Mam to już w dupie.