Miałam tygodniową nieobecność. Zdarzyło się po prostu coś bardzo złego w moim życiu prywatnym. Jest źle, ale muszę walczyć. Ponownie muszę być najbardziej odpowiedzialna i najsilniejsza ze wszystkich. Muszę dbać o siebie i swoją rodzinę. To najcenniejsze, co mam.
Nie lubię się użalać nad sobą. Muszę jednak tak zupełnie obiektywnie stwierdzić, że życie obchodzi się ze mną wyjątkowo źle. Mam za sobą tak traumatyczne wydarzenia, że czasem zastanawiam się, jakim cudem jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach. Jakimś cudem udało mi się wobec wielu tragedii zachować jakąś taką pogodę ducha. Udaje mi się codziennie wstawać i uśmiechać. Może stąd właśnie ta siła, która objawia się w najtrudniejszych momentach. A może jest odwrotnie? Nie wiem.
Na treningu nie byłam ponad tydzień. Jest szansa, że uda mi się pójść jutro, ale teraz nie mogę na razie nic planować tak na 100 procent.
Dietowo ani dobrze, ani źle. Ogólnie w stresie mam tak, że albo zaciska mi się gardło i mogę przez dwa dni nic nie przełknąć, albo obżeram się, aż mi się robi niedobrze. Więc tak mniej więcej naprzemiennie wyglądały moje ostatnie dni. Dziś już zjadłam normalne śniadanie, nawet może się uda obiad zrobić.
Waga, o dziwo, stoi w miejscu. 67 kg. I dobrze.
Chcę tu pojawiać się regularnie i dzielić wieściami „z frontu”. Tu jestem „z dala” od stresów i mogę mieć kontrolę nad tą jedną częścią swojego życia.
Pozdrawiam Was :)