Wstaję Ci ja wczoraj raniutko do pracy, człapę prawie przytomnym krokiem do łazienki, jedno oko jeszcze dosypia, drugie udaje, że zaczęło coś trybić z otoczenia, nachylam korpus nad wanną, co by słuchawkę w niej wymacać, odkręcam kran, a tam... brak wody Sprawdzam nad umywalką - to samo. Zlew w kuchni - solidarnie z resztą wodą nie pluje. Myślę sobie: kij tam, najwyżej dziś będę śmierdzieć. Może szybciej mnie z pracy wyproszą.
Nalałam kapkę z czajnika i podreptałam do łaźni zęby chociaż przeszorować. Po kilku minutach, kiedy już splunęłam resztkami pasty do mrocznej otchłani rur i spojrzałam wreszcie dwoma okami przytomnymi na swe lico, nagle, jak grom z listopadowego nieba, strzeliła z szarych mych komórek taka myśl głęboka:
PSIA KREW, KURKA RURKA.
Uprzytomniłam sobie, że zanim położyłam się spać po wieczornej kąpieli dzień wcześniej, solidnie naolejowałam moje siano na głowie (ponoć u niektórych zwie się to włosami). I jak tu iść do pracy, kiedy czupryna cała w olejku z awokado? A no tak.
Podmalowałam się, ubrałam, zarzuciłam kaptur na głowę, wyszłam z psem na przyspieszony spacer, po czym wrzuciłam do torby mały ręcznik, mini suszarkę, szampon, zapakowałam dupsko w auto i heja do roboty przed 07:00 rano, póki jeszcze towarzystwo nie przywlokło się w komplecie. Tak. Myłam głowę skrycie, w kibelku zamykanym na klucz w toalecie w pracy. Szybka i tajna akcja - żodyn się nie zorientował. ŻODYN.
PS. Dzisiejsze menu, co by zachować tematykę strony:
1) zupa ogórkowa z ziemniakami,
2) żurek z jajkiem i kiełbasą,
3) 4 pierogi z mięsem,
4) 3 jajka na twardo + pomidor.