Dziś mija drugi tydzień. Nie napiszę, że to walka, bo gdybym walczyła, to byłoby więcej potu. A tak to jest tylko mniej jedzenia. Czy jest łatwo? Dla kogoś przyzwyczajonego do spełniania każdej jedzeniowej zachcianki łatwo nie jest. I chociaż piszę często o słodyczach, to pomijając słomki ptysiowe, które jadłam w piątek i sobotę w pierwszym tygodniu, to nie jadłam cukierków, czekolady, wafelków, ciastek, drożdżówek, pączków, żelków itd. Zjadłam miód - dodawałam go do puddingu z chia, do prażonych jabłek, gruszek (tu akurat niepotrzebnie), jagód i czarnej porzeczki. Czyli tak całkiem bez słodkiego nie żyłam, ale - wiadomo - w pragnieniu słodkiego chodzi o to, by było dużo i czekoladowo. Pod tym względem byłam twarda i się nie dałam (chociaż wczoraj, gdy odkręciłam krem czekoladowo-orzechowy dzieci, to byłam jak narkoman, wąchałam i wąchałam - dobrze, że od wąchania się nie tyje ).
Po dwóch tygodniach waga spadła o 5,2kg (z tego 1,5 przez ostatni tydzień) - czyli b. dobrze Wymiary spadły łącznie o 34 cm a moje ciało już tylko w 56% procentach składa się z tłuszczu Zimowa kurtka, która była dopasowana (jakoś się w tym sezonie dopasowana zrobiła ) zrobiła się luźniejsza Jem chyba za mało, chociaż głodna nie chodzę. Piję. Czasem mam wrażenie, że mi się przeleje, ale się nie przelewa. Dwa kubki herbaty i butelka wody - przelewam sobie z baniaka do 1,5l butelki i osuszam w ciągu dnia. Kolację jem późno 20-21, ale chodzę spać późno i jak zjadłam kolację o 18 to później nie mogłam spać w nocy, bo tak mi się chciało jeść. Musze ograniczyć mięso, bo jem go za dużo i spróbować jeść rybę chociaż raz w tygodniu.
A i tak w środę jadę do brata, więc będzie ciekawie. :)