Święto nie święto...nie mogłam sobie pozwolić na bezczynne leniuchowanie w weekend. I nie, nie mam na myśli aktywności sportowej...niestety, ale wszechobecne porządki. Ja oczywiście dalej w temacie remontu, ale odzyskałam sypialnię, prawie w całości salon i mój pokoik gospodarczy (jak ja to nazywam). Teraz jeszcze przedpokój i mała przeróbka łazienki, choć czekam na szafkę do łazienki z umywalką...wiecie co...to było chyba największe moje marzenie..mieć szafkę z szufladkami na kosmetyki pod umywalką, mój mąż cały czas twierdził, że się u nas nie da, że tamto i owamto...a jak się okazało, że jednak się da, to cena owej szafki z umywalka trochę wyrwała mnie z butów...1600 zł. Szafka "70" bo taka idealnie pasuje do naszej wnęki, jedna jedyna jaką udało nam się znaleźć w takim rozmiarze. Oczywiście nawet "80" są dużo tańsze, bo typowe, a ta franca taka droga. Nie ukrywam że szkoda było mi pieniędzy, bo niestety kasa na remont topnieje w zastraszającym tempie i ciągle brakuje. Ale jak opowiedziałam o tej szafce moim rodzicom...mój kochany tatuś wyjął 2000 zł i mówi...masz kup sobie... No i kupiliśmy, jeszcze w starym roku...a na drugi dzień dzwoni pan i mówi, że całość będzie dostępna za dwa tygodnie...no szlak mnie trafi...a na stronie internetowej cały czas jest informacja, że towar dostępny 24 godz... mam nadzieję, że dotrze to w tym tygodniu, bo w przeciwnym razie znowu będę funkcjonować w rozwalonej łazience... W każdym bądź razie w sobotę co prawda nie ćwiczyłam i nie biegałam, ale naprawdę ciężko pracowałam i wieczorem padałam ze zmęczenia. Nie ukrywam, że w niedzielę błysnęła mi myśl, żeby iść pobiegać, ale pogoda sprowadziła mnie na ziemię, a konkretnie padający deszcz. Tyle w temacie remontu...
Niestety wczoraj mimo mojego detoksu cukrowego wpadało co nie co... z umiarem, ale jednak... poza tym byłam tak zmęczona po sobotnich porządkach, że nawet obiadu nie jadłam...bo go najzwyczajniej w świecie nie ugotowałam... na szczęście mój mąż z tych, których to nie wzrusza...jak obiad jest to fajnie, a jak nie ma to nie ma i nie robi nigdy z tego powodu problemu... Dlatego nawet zimą mogłam sobie pozwolić na bieganie zaraz po pracy bez szykowania obiadu, bo dla mojego męża ważniejsze było to, żebym ja mogła sobie pobiegać niż to żeby on miał pełny żołądek...kocham go za to...
Nie spinam się w temacie treningów przed półmaratonem, niczemu dobremu to nie służy, stresuje się tylko, że nie mam jak i gdzie ćwiczyć z powodu remontu. Nic mi to nie da poza dodatkowym stresem, a więc oficjalnie ogłaszam, że do końca tego tygodnia daję sobie dyspensę na treningi, a raczej ich brak. Diety też nie do końca umiem ogarnąć przez ten rozgardiasz wokół mnie, więc też się nie spinam, ale jem racjonalnie. Ze słodkościami toczę permanentną walkę i nie chodzi o to, że mam jakąś straszna ochotę na słodkie, bo tak nie jest, choć w sobotę takową miałam i zżarłam łyżeczkę pasty tahini z kakao żeby ją zaspokoić...było pyszne...
Generalnie jednak nie odczuwam potrzeby jedzenia słodyczy, jest to raczej wynikiem tego, że jem dla towarzystwa, bo ktoś mnie poczęstuje, bo do kawy, bo u rodziców. Jak nie jem słodyczy to nie jem i mnie nie ciągnie i dobrze mi z tym. Czuję wtedy, że mam władze i kontrolę nad swoim ciałem i życiem... i o to chodzi! A tak wychodzi, że mam słabą silną wolę i nie umiem odmawiać...po prostu jestem mało asertywna...o tak...mam nad czym pracować!