Do tego wpisu skłoniła mnie dyskusja na fb z pewną 'świadomą' osobą, która twierdziła, że aktywność fizyczna jest szkodliwa, a ludzie wykonują ją bo się uzależnili.
W sprawie tego uzależnienia to miała sporo racji.
Z moich obserwacji i trochę z tego, co wyczytałam wynika, że kiedy zaczynamy przygodę z jakąś formą aktywności fizycznej, dostajemy gratis w postaci endorfin, no - taki haj. Jest cudownie, przyjemnie i chce się żyć, a przede wszystkim to powtarzać! Miałam tak na początku jazdy na rowerze, miałam tak na początku biegania i treningów obwodowych. Z jogą było trochę inaczej, ale to w zasadzie nie jest sport.
Po jakimś czasie ten haj mija. A może po prostu powszednieje. Wtedy to jest już jawny nałóg. Treningi nie tyle są przyjemnością, co brak treningów boli. Odczuwa się fizyczny głód wysiłku, co się objawia drętwieniem mięśni, spadkiem nastroju, drażliwością. Ciało domaga się ruchu, żeby... dostać świeżą porcję dobrze utlenionej krwi. Tak to działa
Teraz pytanie niemal filozoficzne, na ile ten nałóg jest szkodliwy. I czy to jest nałóg, czy po prostu fizjologia?
I tu wszyscy kanapowcy wyciągają swoje armaty w postaci: kontuzji, zrypanych stawów, wypadków, zawałów itd. Cóż. Jako wieloletni aktywny człowiek odpowiem tak: g...no prawda. To znaczy tak, kontuzje się zdarzają. Miałam kilka w moim sportowym życiu.
Nie pamiętam dokładnie, ale to było tak:
1. Najgorsza i najdłużej trwająca - zwyrodnienie ścięgna Achillesa. Tylko że powód tego był znacznie wcześniej niż zaczęłam biegać. Najpierw jakiś debil najechał na mnie obładowanym wózkiem w makro. Centralnie w tego Achillesa. Nie wiem, czy mi tam coś uszkodził, ale bolało jak poród. Potem, idąc sobie przez las z za małych butach źle postawiłam tę nogę (najprawdopodobniej instynktownie chroniąc tego Achilla) i zerwałam mięsień plaszczkowaty w łydce. Nie wiedziałam o tym i to się jakoś tam zrosło. I dopiero potem, biegając, w początkowym delirium endorfinowym, po 12 km codziennie, Achilles spuchł do rozmiarów piłeczki pingpongowej. No i miałam ponad pół roku pitolenia się z tym zanim trafiłam we właściwe ręce, które leczą i - nigdy więcej Achilles nie dawał żadnych dolegliwości.
2. Shin splints. To rzeczywiście było po zawodach - konkretnie po szybkim zbiegu z górki. A na następny dzień zamroziłam nogi w górskim strumyku, bo nie przyszło ludziom do głowy postawienie mostka. Też się z tym męczyłam i znowu fizjo naprawiła mi to na jednej wizycie tak, że kilka dni później zrobiłam życiówkę w półmaratonie.
3. ITBS jak przez mgłę pamiętam tę kontuzję. Pasmo biodrowo-piszczelowe. Jakoś szybko przeszło, nie pamiętam czy przy pomocy fizjo, czy sama sobie to ustawiłam. W każdym razie to był epizod.
4. Kolano. Kilka dni unieruchomienia po wyrżnięciu kolanem na kamyk. No, nie bolało. Ale następny dzień był już nieruchomy. Potem tylko chodzenie przez jakieś 2 dni.
5. Mięsień gruszkowaty pośladkowy. Nie pamiętam, co było powodem. Ale najprawdopodobniej przyleżenie na za twardym materacu i brak dopływu krwi. Czyli to nie miało w sumie związku ze sportem. Przeszło po kilku dniach.
6. Coś tam jeszcze było, ale nie pamiętam co. W każdym razie po fizjo przeszło od razu.
7. Kilka paznokci u stóp w początkowym etapie biegania, kiedy nie wiedziałam, że buty sportowe mają zawyżoną numerację i trzeba kupować o 1,5 do 2 numery większe niż do codziennego chodzenia.
I to bilans moich kontuzji w przeciągu kilkunastu lat. Tylko chciałam dodać, że te kontuzje trwały stosunkowo krótko (przynajmniej od czasu, kiedy się nimi zajęłam) i nie powtórzyły się nigdy więcej. Czyli nie były to jakieś trwałe urazy, które zmieniły moje życie. Tak, zerwanie mięśnia (jeszcze przez zaczęciem sportu) to nieodwracalne, ale ciało (może właśnie z powodu konieczności dostosowania się do warunków sportowych) znalazło sobie jakieś "obejście" i działa wszystko git.
Co mam po drugiej stronie?
1. Kondycja. Taka czysto wydolnościowa. Mogę dłużej, mogę więcej, nie męczę się, nie mam zadyszki, kolki przy normalnym lub żwawszym ruchu codziennym.
2. Odporność. Brak jakichkolwiek infekcji. Przez kilkanaście lat nie miałam nawet jednego zapalenia gardła, pęcherza, oskrzeli, czy czegokolwiek! A wróć, miałam covid. Ale przeszłam go stosunkowo lekko. Ale czujecie to? Żadnych kompletnie przeziębień, katarów i innych tego typu. Zanim zaczęłam się ruszać, chorowałam często.
3. Serce. Jak to u długodystansowców, mięśniem, który przede wszystkim się rozrasta i wyrabia jest serce, konkretnie lewa komora. Nie sprawdzałam rozmiarów, ale tętno spoczynkowe na poziomie 40 ud/min świadczy o tym, że serce pracuje mistrzowsko. Jedno porządne pompnięcie dostarcza dużo krwi - więc nie musi się spieszyć.
4. Układ hormonalny. Kiedy miesiączkowałam nie czułam dolegliwości - nigdy nie rezygnowałam z treningu, ani nawet z zawodów (które kilka razy wypadały na 1 lub drugi dzień cyklu) , powodu miesiączki. Tampon, podpaska - i lecimy. Teraz jestem kobietą w okresie menopauzy. Nie przypominam sobie żadnych dolegliwości premenopauzalnych (a tak, raz przed półmaratonem zmierzyli mi ciśnienie i miałam chyba 150/80 - nigdy więcej się to nie powtórzyło). Żadnych uderzeń gorąca, bezsenności, bóli stawów, czy co tam jeszcze mają rówieśniczki. Po prostu krwawienia zanikły i już.
5. Samopoczucie. Właśnie - bezsenność, nerwowość, stres - to są zupełnie obce mi terminy. Śpię jak dziecko, mam wywalone na wszystko i czuję się ogólnie bardzo dobrze.
6. Trawienie. Można więcej jeść! No oczywiście bez przesady, bo tych kalorii nie spala się tyle jak przy pracy w kamieniołomie, ale dodatkowe 500 - 1000 kcal na dzień to przecież cała tabliczka czekolady! C'nie? Już nie pisząc o długu tlenowym, bo to odrębny temat.
7. Skóra. Wiadomo, wiek robi swoje. Życie w mieście, w którym przez pół roku jest zapylenie powyżej 200% normy też. Ale regularne dotlenianie tkanek robi cuda. Praktycznie nie używam żadnych kuracji, jedynie krem w ilości dwóch kropelek po kąpieli, kiedy skóra się wysusza i napina. Mam gładziutką, zdrową, lśniącą cerę.
8. Psychika. To już trochę było o śnie i braku stresu. Ale tu chciałam zaznaczyć inny aspekt. Taka celowość, poczucie dobrze wykorzystanego czasu, radość z sukcesów, no po prostu fajne hobby, które daje satysfakcję.
I teraz zestawmy to z tym, co mają osoby nie uprawiające żadnej formy aktywności fizycznej. Na pierwszy rzut - moja mama (która nie mogła niestety uprawiać sportu, chociaż bardzo chciała) i moja ciotka (która mogła, ale nie chciała). Obie panie z kręgosłupami pokrzywionymi tak, że na rentgenie wychodziło to jak zygzak. Praktycznie pogarbione. Wiecznie zmęczone. Obolałe. Problemy ze snem, z trawieniem, ze stawami, z puchnięciem nóg, żylaki, wypadające narządy. One i tak obie z dobrego przedwojennego materiału zrobione. Ale zobaczmy na ogół - wiecznie u lekarza. Cukrzyce, nadciśnienie (to praktycznie norma), alergie, niewydolności oddechowe, Cholesterol pod sufit. Nie przejdzie kilometra, bo ma zadyszkę. Bóle mięśniowo-stawowe. Laski w grupie menopauzalnej albo biorą HTZ, albo umierają na wszystko.
No i teraz odpowiedzmy - czy ten sport naprawdę jest taki niezdrowy? G..NO PRAWDA!
A więc ruszajmy się! To inwestycja na lata. A jednocześnie ogromna frajda. Nałóg, który ciało kocha i nie szkodzi. NIE SZKODZI. Oczywiście, niesie ryzyko kontuzji, ale można je zminimalizować stosując pewne techniki, a owe kontuzje są przejściowe i bilans korzyści i strat jest daleko posunięty w kierunku korzyści! Tylko jedno jest potrzebne - ruszyć pupson z krzesła, kanapy, czy gdzie tam się ów pupson znajduje. Nie szukać wymówek. Wpaść w nałóg jest naprawdę łatwo, a potem, to już się nie przestaje chcieć. Tylko nie na siłę.
Trzeba znaleźć sobie coś, co da frajdę. No nie wiem - narty, rower, sporty zespołowe, biegi, treningi ogólnorozwojowe (te polecam z całego serca - uważam, że mają najwięcej korzyści, chociaż osobiście mi nie podchodzą ze względu na nudę - wolę gdzieś ruszyć z domu - ale to ja, dla zdrowia dywanówki są idealne!), siłownia (też jest według mnie jedną z lepszych ogólnorozwojowych aktywności). Czy co tam jeszcze chcecie. Ze swojej strony pozwólcie, że polecę coś, co podnosi tętno. Spacery są OK, ale dla osłabionych emerytów lub osób chorych i niemogących ćwiczyć. Żeby było jasne - lepszy spacer niż leżenie, ale to nie jest ćwiczenie i to nie przyniesie tych wszystkich korzyści, o których pisałam. Żeby ćwiczenia przyniosły pożądany skutek - trzeba się zmęczyć. Jeśli chodzenie jest jedynym, co możesz - to przynajmniej chodź po górach. Niech to wyciśnie pot i podniesie puls. No i pamiętajmy o mięśniach - rozciąganie, regeneracja. To bardzo ważne. Ja praktycznie zawsze po treningu rozciągam się. Które ćwiczenia i które mięśnie - to zależy od tego, co się ćwiczy. Ja akurat mam głównie nogi, pośladki, ale też mam ćwiczenia od fizjo na klatkę piersiową. I je robię. I myślę sobie, że lepiej już przesadzić ze sportem, przetrenować się, niż zbyt się z sobą cackać. Oczywiście, rozsądek jest najlepszy, ale jeśli już wybrać jakąś skrajność - to zmęczenie, czy kontuzja szybko minie, a ciało pamięta to, co dostaje dobrego i to zaowocuje czymś dobrym.
No to jakie masz jeszcze wymówki?