Miała być powtórka lisa. A jest jeleń w świątecznej odsłonie. Malowany akwarelami na fajnym papierze - takim z fakturą z efektem chmurkowania. To mój nowy nabytek. Jeszcze mam do przetestowania papier satynowy.
Dzisiaj miałam iść wcześniej spać, ale stwierdziłam, że muszę się wziąć za lisa, bo to jedno z moich zwierząt mocy. Więc jak to, renifera narysowałam, a lisa nie?! No to jest lisek. Wymęczyło mnie to futerko niemiłosiernie, chociaż w tutaj przynajmniej tło odpuściłam. No i oczy. Oczy są najważniejsze i z oczu zarówno liska, jak i renifera jestem zadowolona. Ło matko! Ile ten lisek miał kolorów w oku!
Nie wiem, czy to widać, ale ustawiłam tak kompozycję, żeby oko (jedno) wypadło w samym środeczku obrazka. Zresztą u renifera też tak jest.
Też pastele suche na papierze pastelmat. Brakowało mi rudej kredki, ale jakoś kolorystycznie dałam radę. Może jeszcze poprawię ten śnieg, ale już miałam dość.
Nota bene, drugim moim zwierzęciem mocy jest szczur. Więc może i szczurka kiedyś namaluję lub narysuję, hm.
Edycja:
Rano popatrzyłam na lisa i mam kupę zastrzeżeń. No nie, albo go poprawię, albo zrobię kolejnego. Tu mi się zbyt dużo nie podoba. I nie chodzi o to, że mi się wewnętrzny krytyk rozpanoszył, bo renifer mi się podoba w zupełności.
Na razie rysuję, maluję. No kiedyś muszę, jak w dzień biegam i pracuję. Nie licząc obowiązków domowych (chwała moim kochanym domownikom, że odwalają kawał roboty!).
Dzisiaj renifer. Bo muszę wreszcie narysować lisa i namalować autoportret, a jeszcze w planie kilka prac związanych z zimą.
Na grupce twórczej kazali mi wypi@dalać do grupy zaawansowanej, chociaż zaczęłam w początkującej przed wakacjami.
Wciągnęła mnie twórczość.
Ahaaaa. Mam kupca na moją akwarelę. Ten wschód słońca w lesie. Nota bene, nie lubię tego obrazu, bo według mnie nie wyszedł - to i dobrze, że się jej pozbędę.
O tą:
To będzie pierwsza moja sprzedana praca i wcale nie po taniości. Będę miała hajs na materiały, bo porządne akwarele (preferuję Romana Szmala) nie są tanie. No i papiery... pędzli mam już dość.
A oto mój dzisiejszy ren wykonany pastelami suchymi:
Moje skarpetki. Narysowane pastelami suchymi. Tak z okazji Mikołaja. Poza tym muszę jeść tiramisu, bo zrobiłam, a już się wszystkim przejadło. Nie jest źle, zamuli na pół dnia i jakieś białko/tłuszcz będzie. Cukru prawie nie dałam, ale w biszkoptach jest. No dobra, już wiem, żeby nie robić przez dłuższy czas.
W moim rejonie nasypało pół metra pokrywy śnieżnej. Sobota, niedziela - trening musi być. Więc poszłam. Wyglądało to tak:
jeżdżą sobie pługi śnieżne i zgarniają śnieg z ulicy na chodniki. Niektórzy właściciele posesji się poczuwają do odpowiedzialności i łopatami zgarniają ten śnieg... z powrotem na ulicę. I tak sobie to przerzucają tam i z powrotem do usranej... wiosny
W innych miejscach nikomu się nie chce odśnieżać chodników i przy odrobinie szczęścia można trafić na ślady czyichś stóp i jeśli dobierze się taką samą długość kroku, to można śmigać śmiało bez wątpliwej przyjemności zapadania się po uda.
Niektórzy, ci bardziej leniwi, sypią solą. To jest już kompletna porażka! Śnieg jak był, tak jest, ale zamienia się w mokrą, brudną breję.
Dochodząc do przejścia dla pieszych wysokość zasp śnieżnych ulega zwiększeniu. Kiedy samochód zatrzymuje się przepisowo, żeby przepuścić pieszych - ci brodzą w błotnej zupie mocno doprawionej solą i nie ma takich butów, które by to wytrzymały.
Mam do pracy jakieś 3,7 - 3,8 km. Zwykle pokonuję to w 45 minut. Teraz ledwo godzina mi wystarcza. Oczywiście, mogę jeździć na rowerze, ale nie mam opon zimowych, a po ulicy nie zamierzam, bo nienawidzę rowerzystów na ulicach. Mam 2 samochody, ale jeden ma letnie opony, bo uznałam, że nie zmieniam, a drugi stoi przysypany i nie wiem, który to 🤪. A poza tym, parkowanie pod moją pracą kosztuje 5-6-7 zł/godzinę, a abonamentu wjazdowego nie opłaca mi się wykupować. Jeszcze jest MPK, ale jeździ na około, stoi w korkach, w dodatku nie lubię transportu publicznego. Śmierdzi, ścisk i kilka razy mnie okradli, więc unikam jak ognia.
No więc, byle do wiosny. Ale jedno trzeba, francy, przyznać, że jest piękna.
Wyjazd do Lecce się udał. Było ciepło, ale nie upalnie jak w Turcji. Konferencja sama w sobie była ciekawa, miejscowość przepiękna, jedzonko dobre, ale bez szału - głównie jedzą tam owoce morza, nie pizzę i spagetti, jak na północy Włoch, ale dla wege też się coś znalazło. Dzieci zadowolone. Tu sobie idą moje panny.
Chwalę się moimi nowymi dziełami: foczki akwarelą (temat tygodnia - nawet za tą brązową dostałam wyróżnienie)
Widoczek z Szkocji - akryle (to była praca ze zdjęcia - zdjęcie referencyjne też zamieszczam) - konkurs jeszcze trwa. Do połowy października, chociaż moja praca powstała już na następny dzień po ogłoszeniu. Przyznam, że napracowałam się - niby spokojny krajobraz, a tak tam dużo wszystkiego!
I praca na pomysł - tytuł "Wyobraźnia" - też akrylami. U mnie wyobraźnia poszła w stronę smoków - ciekawa historia skądinąd, bo wizję tej pracy miałam już od pewnego czasu (właściwie od razu jak ogłosili konkurs, czyli początek września), ale jakoś nie miałam czasu, żeby się za to zabrać i tak sobie ta wizja ewoluowała. Początkowo chciałam pociągnąć to bardziej w stronę abstrakcji, ale ostatecznie zdecydowałam się na taki kształt. No i zastanawiałam się, co może wyjść spod pędzla. Zapytałam starszą córkę, co można sobie wyobrazić. Powiedziała mi, że trole, krasnoludki - okej. Jakoś te trole mi nie pasowały, ale podłapałam baśniowo-metafizyczny nurt i tak sobie zaczęłam kombinować w stronę smoków. Cały trening te smoki trawiłam, potem w drodze do pracy mnie trafił piorun - no przecież! Imagine Dragons! Muszą być smoki - i tak przez przypadek (nie ma przypadków?) wróciłam do tematyki, z którą chciałam już skończyć, heh!
Jeszcze międzyczasie był anioł, ale nie jestem z niego zadowolona, więc się nie chwalę. Dzisiaj będzie kolejny temat i już mi się chce.
Bieg Trzech Kopców. Był wczoraj. Zapisałam się na niego od razu, jak ogłosili zapisy, bo wiem z doświadczenia, że pakiety się wyprzedają szybko (mała przepustowość trasy i mały limit uczestników), bo to jeden z trzech biegów składających się na Triadę - razem z maratonem (już mi się maratonów nie chce biegać - za bardzo mną poniewierają) i półmaratonu, który biegnę za 2 tygodnie - tego bym nie odpuściła, bo wszystkie półmaratony tej serii biegłam i jestem z nimi emocjonalnie związana, zwłaszcza, że finisz jest po prostu wydarzeniem, które trzeba przeżyć, żeby to poczuć. Po 21 km wbiega się na ciemny stadion, oświetlona tylko meta - nastrój nie do opisania. W każdym razie im bliżej tych Kopców, tym bardziej miałam ochotę zrezygnować. Nawet napisałam ogłoszenie, że sprzedam pakiet, ale nikt nie był zainteresowany. Po prostu cierpię na zmęczenie materiału. To już nie chodzi o przetrenowanie, bo treningów mam tylko 5 w tygodniu i są naprawdę lekkie - maksimum godzina, ale ostatnio miałam po 40 minut i większość czasu musiałam bardzo się starać, żeby zachować zalecane tempo - no nie umiem tak wolno biec! - powyżej 6:45, bo mi piszczało, że biegnę za szybko. No nie potrafię i już - wolę pobiec 5:50, a jak się zasapię, to przejść kilka metrów. No ale nie w tym rzecz - po prostu starzeję się. Menopauza się już objawia - lekko, bo lekko, ale mam te sławne "uderzenia gorąca", czyli czasem mi ciepło w twarz, a jak dodatkowo jest upał, to się pocę. W nocy budzę się około 2 razy, bo mi gorąco pod kołdrą, a jak się odkryję, to mi zimno. Rozważę jakiś lekki koc. Mam też deficyt fazy REM - chociaż głęboki sen mam na bardzo dobrym poziomie. W każdym razie to niedospanie i najzwyklejsze starzenie się mnie zniechęcają od zorganizowanych biegów - wiem, że z treningów nie zrezygnuję tak szybko, ale zawody to inna historia. Półmaraton Królewski to jedyny bieg, którego nie odpuszczę. No, może jeszcze sporadycznie jakieś górskie. Ale prawdziwe górskie, ale nie górski w centrum miasta. W każdym razie zdecydowałam się jednak pobiec, skoro zapłaciłam. Padał deszcz, co akurat przy bieganiu jest nawet przyjemne, ale trochę upierdliwe, bo wszystkie ciuchy mokre, ale nie to było największym problemem - problem zaczął się na podbiegu, heh "podbiegu", w lasku wolskim. Błotnista ścieżka szerokości 30 cm pnąca się w górę - i masa ludzi plus deszcz. Łatwo sobie wyobrazić, co się działo. Korek. Wszyscy stoją - pojedyncze osoby ślizgiem w górę, co któryś krok - zjazd w dół. I to sobie trwało. Obsuwa w czasie prawie 10 minut. Więc w zeszłym roku miałam dużo lepszy czas, ale trasa byłą krótsza prawie o kilometr, plus ta obsuwa na podejściu w błotku - w sumie jestem zadowolona, bo myślałam, że się nie wyrobię w czasie. Były 2 godziny na 13 km (prawie 14). Tak liczyłam, że jak pierwsze 7 km pobiegnę w tempie nie gorszym niż 6 min/km, to resztę trasy mogę spacerkiem przejść. Niestety, około 6,5 km musiałam przejść do marszu, bo było mocno pod górkę. Potem trochę lekkiego truchciku pod górkę, rura z górki - i na 9 km to podejście. Potem jeszcze kilometr był w dół, więc było szybko i końcówka na ostatnich oparach marszobiegiem. Czas 1:32:01 (w zaszłym roki 1:22:40), ale, jak pisałam, kilometr prawie dłuższa trasa i ta kolejka do błotnej zjeżdżalni. Jest OK. Za 2 tygodnie półmaraton - mam zamiar dotrzeć do mety, choćby w kawałkach.
Ma być w ten piątek. Szafowa kazała mi się zgłosić - zgłosiłam. I nie mam co pokazać, bo urządzenie szlag trafił, to znaczy elementy od niego, bo od kiedy mamy wspólny lab, bo wszyscy się tam panoszą i zabierają części, a potem nikt nic nie wie. Dodać do tego dyplomantów, którzy potem znikają i nie ma ich nigdzie - jest kicha. Mam stres, śni mi się po nocach, że ludzie przychodzą na pokaz, a ja nie mam nic do pokazania. I tak będzie pewnie. Pomału wkurw przekształca mi się w tumiwisizm. No to wezmę sobie urlop - i bujajcie się.
Moje nowe hobby. Ponieważ moje nowe hoje (w ilości 13 gatunków) odmawiają mi współpracy w bigosie, dojrzałam do hydroponiki - i już mnie nic nie powstrzyma. Wszystko mam ogarnięte (no, przynajmniej z tych podstaw) - zamówione elementy:
1.wkłady z wskaźnikami poziomu wody
2. osłonki (dopasowane rozmiarami do moich osłonek ceramicznych i wkładów)
3. styropian (czarny) do upchnięcia w moje ceramiczne osłonki, które są za głębokie.
4. podłoża:
- keramzyt w kolorze ceglastym w pakiecie z osłonkami
- czarny keramzyt na górę doniczki - bo ładny
- lechuza-pon mieszanka do drobniejszych roślinek
- lawa wulkaniczna, pumeks i zeolit - do stworzenia własnej mieszanki do większych roślin
5. Nawóz do hydroponiki (stały w proszku i w płynie)
6. pH-metr z funkcją pomiaru przewodności i temperatury odżywek
7. 3 stymulatory wzrostu korzeni (te korzenie czerpiące wodę są inne niż glebowe i roślina musi je wykształcić, choćby miała piękną bryłę korzeniową!), a że nie chcę żeby w tym czasie mi umarła, to muszę ją wspomóc. A więc: rhizotonic, sensizym i superthrive.
No i teraz na to wszystko czekam. I jak tylko przyjdzie, to działam. Zacznę od hoi carnosy i australis - bo je mam od zawsze i jak uśmiercę, to w pracy mam ogoooromną carnosę na sadzonki. W domu też kilka w słoiku sobie stoi. Ale ostatnio kupione latifolia i macrophylla też się spieszą, bo ta pierwsza przyszła w przelanym podłożu, a ma tylko jednego liścia (wielkości patelni) i jak go straci, to po roślinie. A ta druga zaczyna mi zrzucać liście - już 3 jej zżółkły - boję się, że też przelana i jak czegoś nie zrobię, to ją stracę. W ostateczności potnę to, co wystaje na sadzonki i jak tylko puszczą korzenie, to wprost do hydroponiki pójdą. Ale muszę ocenić stan korzeni, a jak już ją wybebeszę z ziemi, to wóz albo przewóz. Muszę mieć warsztat do hydro. Więc czekam. Wytrzymała tyle, to tydzień jeszcze wytrzyma. Mam nadzieję. Bardzo mocno wierzę w to, że te żółte liście, to nie z przelania, tylko z ciemności. OOOObyyy! Na wszelki wypadek wetknęłam jej tampona w ziemię.
Następne w kolejce do hydro stoją hoje pubicalyx - dwie odmiany - splash i zwykła, oraz dwie hoje, które wpakowałam do jednej doniczki i żałuję. Wolałabym je osobno. Na razie ładnie rosną, nie żółkną, nie zrzucają liści - ale mi się razem nie podobają - callistophylla i parasitica. Obie bardzo lubię.
Potem do wody pójdą maluszki - też oba razem rosną i będą nadal razem, bo akurat te dwie ładnie razem się komponują - krohniana i Mathilde.
No i została hoja, która jest w drodze, ale to sadzonka, ze świeżutkimi korzonkami, które nie miały kontaktu z ziemią, więc ona od razu leci w hydro - hoja aldrichii. Jeszcze idzie razem z nią sadzonka latifolii - tej, która u mnie ma jednego liścia wielkości patelni. Spróbuję je razem wpakować do hydroponiki, chociaż nie wiem jak, bo ta moja jest w tej przelanej ziemi, a ta nówka to młodziutka sadzoneczka i więcej się po niej spodziewam, chociaż bardzo chciałabym mojego olbrzyma zachować.
Uch.
No to mam kolejne hobby. Oj, coś czuję, że mnie wciągnie. Kasy już wydałam pierdyliard, więcej nie dam ani grosza - wodę będę zakwaszać cytryną lub octem, nie kupuję żadnych regulatorów pH, w doopie mam - nie, koniec wywalania szmalu!
O ile mi rośliny nie umrą (a niestety jest takie ryzyko, bo: mogę nie dopłukać korzeni z ziemi i będą gnić, bo mogę te korzenie uszkodzić i roślina nie będzie miała czym pobierać substancji pokarmowych, bo może nie chcieć wykształcić nowych korzeni przystosowanych do życia w wodzie, bo może zwiędnąć, bo może już korzenie gniją i nic już im nie pomoże, bo może nie umiem w hydroponikę, bo może rośliny nie chcą) - jeśli jednak ten zabieg się uda i wyrosną im nowe piękne czyściutkie korzonki - to prócz tego, że moja radość nie będzie miała granic, to co zyskam:
1. rośliny żyjące w hydroponice lepiej rosną - mają mocniejsze, większe i szybciej rosnące liście
2. koniec z ziemiórkami! to cholerstwo włazi przez siatki w oknach i opanowało mi chałupę. Jedyne, co na to działa, to breff i raid do kontaktu - u mnie praktycznie na okrągło truje (włączam, jak mnie nie ma w domu), znajduję pełno trupków ziemiórek - ale to działa tak długo, jak mam to w kontakcie. Dzień przerwy - i znowu latają. W hydroponice sporadycznie się zdarzają ziemiórki, ale łatwo można je wypłukać. W każdym razie nie lecą tak szalone do ziemi, bo tej nie ma.
3. koniec z przelewaniem roślin względnie z przesuszaniem - bo u mnie to niestety stały problem - za bardzo chcę dobrze. W pracy moja hoja praktycznie stoi bez podlewania - tylko jak się komuś przypomni, to ją podleje - i rośnie pięknie. W domu chodzę, wsadzam paluchy - codziennie sprawdzam, widzę, że mają sucho, obiecuję sobie, że nie podleję, że muszę poczekać. Za parę dni już nie wytrzymuję i podlewam. I tragedia. W hydro mam wskaźnik i nie ma przeproś. Nic nie zalega gdzieś tam pod ziemią. Sprawa jest jasna - jest sucho, to czeka się 3 dni i napełnia do poziomu. Nic ponadto,
4. Nawozy. Obecnie mam apkę, która przypomina mi o nawożeniu. Co 2 tygodnie. Ale to jest jakaś paranoja, bo nawozy podaje się z wodą, a woda - no właśnie przelewam. Moje hoje czasem nie wypijają wody, którą je podlewam przez te 2 tygodnie! To następne nawożenie się odsuwa - i robi się z tego burdel. Przy hydro sprawa jest prosta - robi się odżywkę - woda (z wodą muszę jeszcze dojść do ładu, bo teoretycznie można destylowaną, są głosy bardzo za, ale też przeciw - destylarkę mam w pracy, więc spoko, ale chyba jednak zdecyduję się na przefiltrowaną gotowaną wodę), nawóz do hydroponiki - odpowiednia dawka, sprawdzenie pH (hoje 6,5) - i tyle. Nalewa się, jak jest czas ku temu. Takie podlanie jest rzadziej niż w ziemi.
5. Raz, dwa razy w roku można nalać więcej pożywki i zostawić rośliny nawet na miesiąc. Na przykład przy wyjazdach. Takie coś bardzo by mi się w pracy przydało - i nie wiem, czy jak mi w domu wyjdzie z hydroponiką, to czy nie zrobię tego samego w pracy. Tylko, że tam mam sukulenta, którego nie można hodować w hydro i kilka begonii - z nimi może być problem.
Jak widać rokuje to dobrze. Tylko mam wielki stres, czy nie zabiję roślin przy przesadzaniu.
Po hojach przyjdzie kolej na monstre minimę (pocięłam ją ostatnio - będzie więc zagęszczona i chętnie wsadzę ją do gruzu, bo w doniczce się już nie zmieści) - ale ta się na pewno przyjmie, bo to chwast i nie da się jej zabić. Następnie monstera deliciosa variegata - już jej też ciasno w ziemi no i dolny listek zaczął leciutko żółknąć - co mnie niepokoi), dwa filodendrony - biała księżniczka i srebrna królowa - z nimi też nie powinno być problemów, bo rosną jak szalone. I dwa skrzydłokwiaty.
Eszynantusa wywalę do innego pokoju, bo wkurza mnie - wypuścił z 10 nowych pędów i nic. Chcę rozsadzić te hoje, które razem wsadziłam, więc mi osłonka potrzebna.
I tyle mam w pokoju roślin.
A to dopiero jeden pokój. Ale nie, reszta zostaje w ziemi.
Siniak zszedł, ale pozostało takie miejscowe zgrubienie na mięśniu. Stawiam, że to blizna - musiało mi uszkodzić miejscowo mięśnia. No trudno. Ręka ruchoma, więc na razie olewam temat.
Dobra. Siniorek na bicku zmienia postać i kolory. Nie dorysowalam mu nic, bo na prawej jest i w takim miejscu, że ciężko.
Ale ładny nadal.
Kolorystycznie skomponował mi się z pracą akrylami pt. wspomnienie z wakacji z mojej ulubionej grupki na fb. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie uwieczniła koncertu Imagine Dragons. Dobra, to już ostatni raz Dan Raynolds w moim wykonaniu. I basista Ben McKee się załapał.
Dzisiaj miałam bieg wytrzymałościowy. 15 minut rozgrzewki (u mnie tempo 6:35), potem 15 min biegu zasadniczego - tempo niestety za duże, ale przedział był tak mały, że ciężko mi było biec odpowiednio, czyli ok. 5:50, u mnie 5:31, następnie 15 minut wyciszenia 5:57). Zauważyłam, że po szybkim akcencie odpoczywam w stosunkowo szybkim biegu. Dlatego te wyciszenia mam szybsze niż rozgrzewki. Taka względność.
Wczoraj puścili wreszcie linię tramwajową, która przebiega niedaleko mojego domu. W pierwszym dniu były 3 awarie. Dziś już na szczęście nie. Nie jeżdżę komunikacją miejską właściwie wcale. Pieszo, sporadycznie samochodem, jak się spieszę, to na rowerze. Moje miasto jest małe, zwarte, wszędzie się da dojść lub dostać na rowerze, a nie lubię ścisków, złodziei i ogólnie nie korzystam z dojazdów MPK. Ale przejechałam się dziś tą trasą. Bo tak. Bo lubię nowości. I odhaczyłam. Przyda się, jak będzie trzeba szybko dostać się na dworzec główny lub na synchrotron.
W niedzielę lecimy do Włoch. Nigdy nie leciałam Ryanairem i nie wiem jak duży bagaż podręczny można wziąć. I czy rozsadzą nas po całym samolocie. Pal licho miejsce przy oknie, ale dobrze byłoby siedzieć z Młodą. Nie będę płacić za pierszeństwo wejścia na pokład, czy za wybór miejsc. Już dostatecznie dużo mnie ten samolot kosztował.
A żeby było więcej adrenaliny, byłyśmy ze Starszą wczoraj w kinie na filmie o włoskiej mafii "Bez litości 3". Poprzednich części nie widziałam. Ale film spoko.
No i zafiksowałam na hojach. Mam już 9 odmian. Jeszcze za krótko je mam, więc nie kwitną, ale będą. W planie mam jeszcze szczepki 2 odmian. Jak ja na czymś zafiksuję... Ech, jak nie Dragonsy to hoje 🤣