Wszystko pięknie, ładnie, waga sobie spada, aż tu nagle ZONK (pamięta ktoś jeszcze zonka z "idź na całość"?). Albo zerowy spadek, albo (Boże uchowaj!) wzrost. I co wtedy?
1) Jeśli dieta była OK, jeśli nie podjadałam w nieograniczony sposób czegoś, co gdzieś tam znikało i nie wiadomo kiedy i ile tego wpadło, to nic nie robię. Czekam, obserwuję.
Zauważyłam, że nie tylko zależy to od dnia:
- nagromadzenie wody (bo cykl, bo słone jedzonko)
- nagromadzenie masy pokarmowej w jelitach (obfitsze, niekoniecznie bardziej tuczące jedzenie)
- przeziębienie
- czasowe opuchlizny
- po większych treningach
ale też od takiego głupiego czynnika, jak ustawienie wagi. Ostatnio miałam poważny problem ze znalezieniem takiego miejsca w domu, żeby było twarde, równe, stabilne i nieuginające się. W zależności od ustawienia wagi miałam wahania do 4 kg! Stawianie wagi za każdym razem w tym samym miejscu jest jakimś rozwiązaniem, ale to "to samo miejsce" też może ulec zmianie zgodnie z zasadą, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki (Heraklit z Efezu).
Więc czekam. Tydzień, dwa i obserwuję. Jeśli nie rośnie sukcesywnie, to znaczy, że to czasowy zastój i nie trzeba z tym robić NIC.
_________________________________________________________________________________
2) Jeśli mimo czekania waga stoi jak zaklęta i nic się nie zmienia, to może oznaczać dwie rzeczy:
- albo doszłam do PPM dla mojej AKTUALNEJ masy ciała. I wtedy albo poprzestaję na tym, ciesząc się swoją nową zgrabną sylwetką, albo, jeśli jestem jeszcze niezadowolona ze stanu obecnego, to delikatnie redukuję przyswajane jedzonko. Jest to czas, żeby poobliczać, poanalizować - ile i czego wcinam i z czego mogłabym zrezygnować bez szkody dla zdrowia. Można też zwiększyć wysiłek fizyczny, chociaż to akurat nie jest rozwiązanie dla mnie. Bo tyle co mam ruchu, to ho ho ho! I wystarczy. Więc micha.
- albo stało się coś takiego, że organizm dostosował się do mniejszej podaży jedzonka. To się dzieje zwłaszcza przy niskokalorycznych dietach, ale w każdym przypadku może się zdarzyć. Po prostu, mądre ciałko doszło do wniosku, że dają mniej papu, więc trzeba oszczędzać. Co wtedy? Noooo... wtedy jest czas na UCZTĘ! Nie ścinamy kalorii, ZWIĘKSZAMY podaż! Czyli cheat meale, cheat daye! Trzeba zjeść więcej niż trzeba :P To oczywiście brzmi bardzo zachęcająco i ma bardzo wielki sens, ale kryje się w tym ryzyko. Żeby te cheat meale nie zostały już na zawsze, hehehe. Dzień, dwa, góra trzy. A potem wracamy na redukcję. Dokładnie taką samą, jak wcześniej, bez żadnych modyfikacji. Powinno ruszyć znowu z kopyta.
____________________________________________________________________________________
3) No, pozostaje trzecia ewentualność. Gdzieś coś przemycam, coś, czego nie zauważam jako posiłek, ale co się gromadzi.
Trzeba wziąć pod lupę michę i zastanowić się, czy nie wpada coś między posiłkami. U mnie często wpada. Na razie bez odbicia na tempie chudnięcia, ale ten punkt muszę mieć na uwadze. Bo jak coś się poślizgnie, to właśnie tu.