W tym tygodniu odnotowałam spadek 0,5 kg, ale nie aktualizuję paska, bo nie zrobiłam pomiarów. Choć przypuszczam, że niewiele by się zmieniło.
To był dziwny tydzień. Ani dobry, ani zły. Pełen zawirowań. Zaliczyłam zapalenie błony śluzowej żołądka (kilka dni na paćkach warzywnych i ryżowych), wpadła nadprogramowa paczka chipsów (na szczęście nie cała na raz) i kilka piwek. Także bilans wychodzi (prawie) na zero.
Aktywności znów za mało, ale zrzucam to na karb bolącego brzucha. Ach, te wymówki ;) Po raz kolejny sobie powtarzam: trzeba coś zacząć robić ze sobą, zacząć się ruszać, żeby lepiej się czuć fizycznie, psychicznie, no i schudnąć, bo mój metabolizm leży i kwiczy. Może w końcu to powtarzanie coś da i któregoś dnia po prostu wstanę i poćwiczę ;)
Tak, wiem. Brakuje mi samozaparcia. Albo mam zbyt małą motywację. Ale cieszę się z tego, że jeśli nie schudnę w ten sposób, to przynajmniej też nie przytyję.
I chyba wracam do ustalania jadłospisu z dnia na dzień (ewentualnie dwa dni), bo jak chcę go ułożyć na cały tydzień, to zajmuje mi to zbyt dużo czasu. A jak w ciągu dnia myślę, co jutro zjem, co mam w lodówce i wieczorem idę na zakupy, to nawet nie zajmuje to aż tyle czasu. A jadłospis mam tak powtarzalny, że trudno czegoś nie wymyślić ;)
Wygadałam się, więc czas zacząć kolejny tydzień walki! :)
Edit: właśnie pomyślałam, że przydałoby się wprowadzić do diety parę zmian, mianowicie: zupy np. na kolację (są zdrowe, "same" się gotują, szybko się je odgrzewa i sycą), koktajle owocowe na podwieczorek i orzechy, które lubię, np. zamiast batonów musli - żeby nie było zbyt monotonnie. Może macie jakieś sprawdzone przepisy? :)