Wczoraj spotkanie z dietetykiem i trochę smutno, trochę przerażająco i mętlik w głowie.
Waga przez miesiąc spadła o równe 2 kg, czyli zmieniamy dietę. Będzie więcej mięsa i lekko mniejsze porcje. Ostatnie obiady i tak były za duże więc nie ma tragedii.
Później zaczęła się rozmowa... jaki jest cel. Uznał, że w tym roku 30kg. Stwierdziłam, że przesadza ale co będę się spierać. Mówię mu, że rok odchudzania, później dwa na stabilizację, zacznę się operować i z wizją, że wszystko zwisa przed 40 może skończę.
Na to on, że jak chcę operację to oni właśnie jedną sponsorują jednemu podopiecznemu za efekty - schudł 60kg - jak zgubi jeszcze trochę to zrobią mu plastykę brzucha. I właściwie to mi też tak mogą. No i zaraz zaczął przeliczać, że do czerwca 20kg, później dieta przedoperacyjna pod kontrolą lekarza miesiąc i pójdzie szybko jakieś 10kg i w lipcu wycinamy. Do tego trener się przyłączył, że tak plan dobry, że tak trzeba. Kiedy będę ćwiczyć 3 i 4 raz w tygodniu, że ruszamy pełną parą. Szef, że jak utrzymamy zrealizujemy plan, to operacja będzie sponsorowana w nagrodę.
Zaplanowane, zaakceptowane i do realizacji, a ja szok!! że jak, że kiedy, że niemożliwe. Moja wizja za dwa lata, zmieniła się w wizję za pół roku!
A co jak zrobię operację, jakimś cudem znajdę faceta i znajdę w ciążę?? Co jak te wszystkie działania spełzną na niczym bo znowu nie wytrwam i się roztyję. Co z cyckami, rękoma, nogami?? Oni mówią o tym jak o planie, a ja się zastanawiam czy żartują