cóż. jak widać, atrakcji mnóstwo trzyma mnie z dala od komputera internetu. z A. rozbudowujemy nasze imperium egipskie, a już w kolejce czeka rozbudowa miast greckich.
we środę popełniliśmy wycieczkę do Poznania. miało być Stare Zoo, Cytadela, Koziołki, Muzeum Archeologiczne, Stary Browar, Nowe Zoo, Ikea i kino. wszystko od 8:32 do 21:30. naprawdę nie wiem, jak on chciał to wszystko odwiedzić w jeden dzień.
skończyło się na tym, że pół godziny łaziliśmy w poszukiwaniu sklepu spożywczego, bo trzeba było kupić jakąś wodę i coś na śniadanie. Stare Zoo zabrało czas do 11:30 i musieliśmy lecieć na Rynek, bo w południe Koziołki. Cytadela odpadła. po radosnym spektaklu A. sprezentował mi niezwykle uroczą a praktyczną suwenirę; torbę z surówki bawełnianej z napisem "tytka na pyry".
następny przystanek: Muzeum Archeologiczne. mieliśmy obejrzeć tylko jedną wystawę ze względu na brak czasu. a gdzie tam. A. musiał zobaczyć wszystko, bo przecież za to płaci. wykupiliśmy niemalże pół sklepiku z pamiątkami. przerwa techniczna - wizyta na poczcie, by odebrać przekaz pieniężny. shopping ograniczył się tylko do przepatrzenia wieszaków wyprzedażowych w H&M. było kilka fajnych rzeczy, ale nie aż tak, bym się na nie skusiła.
pora na obiad. A. się "pomylił" przy składaniu zamówienia i zamiast pół litra piwa, zamówił półtora. musiałam mu pomóc w opróżnieniu dzbana, co później w połączeniu z upałem przyniosło koszmarne zawroty głowy. w międzyczasie z programu artystycznego wypadło Nowe Zoo.
do Ikei pojechaliśmy po kilka dupereli do domu. niestety zapomniałam o najważniejszej, bo A. stwierdził, że fajnie by było w końcu iść do kina, a musimy się wyrobić z tym na pociąg o 21:30. więc nie było mi dane pospacerować alejkami i pomarzyć o nowym wystroju naszego gniazdka. i zaczęła się nerwówka. gdzie na tym odludziu można kupić bilety? kuźwa, gdy w końcu w M1 znalazłam kiosk, myślałam, że zwariuję ze szczęścia.
jadąc tramwajem w stronę centrum księciunio zmienił zdanie i zrezygnował z kina na rzecz wcześniejszego powrotu do domu pociągiem o 18:54. nie mieliśmy co pić, bo na dworcu ceny z kosmosu, a i czasu było niewiele. ba, jeszcze musieliśmy zasuwać na Dworzec Letni.
skwar, tłok w wagonie, pragnienie. i klasyczne opóźnienie w wykonaniu PKP. te siedem minut między planowym odjazdem a właściwym dłużyło się w nieskończoność. myślałam, że umrę.
w końcu dojechaliśmy na miejsce i pierwsze kroki skierowaliśmy do Lidla po największe pudło lodów waniliowych. a w sklepie obok kupiliśmy lodowate napoje w puszce. mówię Wam, opróżnianie puszki zimniutkiej Coca Coli to była jedna z najmilszych chwil dnia. szkoda, że tak szybko się skończyła.
w domku spojrzałam na krokomierz i nieomal padłam z wrażenia. przez cały dzień przeszliśmy nieco ponad 26 km. szał, nie? spaliłam ponad 1700 kcal. całe szczęście, że zdecydowałam się na adidasy, które stylem i kolorem nieco kolidowały ze sportową elegancją outfitu, ale dzięki temu moje stopy nie cierpią tak bardzo po takim spacerze. zero bąbli, zero odcisków.
podobno w poniedziałek mamy znów jechać, by odwiedzić Nowe Zoo. co prawda nie jestem tym pomysłem zachwycona, bo ma znowu być nieziemski upał, a poza tym od kilku dni naku*wia mnie ząb. na szczęście mam kasę na dentystę. chyba, że pójdę we wtorek, a w poniedziałek nażrę się Opokanu (nie ma lepszej tabletki na ból zęba).
ogólnie jestem zachwycona Poznaniem, tymi szerokimi ulicami, rozległością centrum miasta, różnorodnością architektury i tym, jak tam czysto... a kierowcy to po prostu cudo. jedzie ostatni, nikt za nim, ale zatrzyma się, by przepuścić pieszych. w Krakowie to by rozjechał i jeszcze cofnął, by dobić.
oj, rozpisałam się. kolejna relacja wkrótce. pozdrawiam gorąco i słodko (ach, te drożdżówki z masą orzechową). buziolki.