może to zabrzmi dziwnie, ale do wczoraj nie znałam smaku selera naciowego.
warzywo to zostało niejako symbolem odchudzania. na wielu ilustracjach szczupła dziewoja dzierży łodygę rzeczonego warzywa niczym miecz, który ma ją bronić przed atakiem podstępnych Dodatkowych Kilogramów.
i ja również chciałam uzbroić się w ten oręż o bardzo obiecujących statystykach (13 kcal / 100g). niestety jego cena - 6zł w okolicznych warzywniakach przy moim napiętym do granic możliwości budżecie skutecznie uniemożliwiała zakup.
ale w ostatni piątek dojrzałam obiekt pożądania na stoisku warzywnym w pewnym wielkopowierzchniowym sklepie na C w niewiarygodnie niskiej cenie 2,99zł. nie zastanawiając się długo, chwyciłam paczkę i wrzuciłam do koszyka.
następnego dnia odpakowałam selera z folii i pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła, to koszmarny zapach, który wypełnił pół kuchni. po obcięciu liści, pozbyciu się nitek i dokładnym umyciu zatopiłam zęby w marzeniu. niestety okazało się beznadziejne w smaku na surowo. seler naciowy zdominował również smak soku, który przygotowałam z pomarańczy, imbiru, jabłka i selera. jutro zobaczę, jak będzie się sprawował w wersji na ciepło. na razie jestem mocno rozczarowana.
jeśli dotrwaliście do tego momentu, gratuluję i dziękuję.
a teraz menu na dziś. oczywiście planowane.
Ś: 100g makaronu kokardki z łyżką powidła śliwkowego.
DŚ: tak wyszło, że nie wyszło.
O: buraczki na ciepło, kilka ziemniaczków i trochę gulaszu. dwie parówki drobiowe i kromka pełnoziarnistego chleba oraz łyżka musztardy. (babcia nie wyrobiła się z obiadem na 14:00)
PoKo: koktajl z mleka, nektarynki i banana.
aktywność fizyczna: bujanie bioderkami do muzyki.
a jutro będę testować przepis z gazety na kurczaka w sosie śliwkowym, ale będzie to wersja okrojona, bo zamiast udek będzie pierś i zrezygnuję z wina do sosu, bo nie będę kupowała całej butelki dla trzech łyżek.