Wskoczyłam przedwczoraj na wagę po przyjeździe z Gdańska, gdzie przez tydzień robiłam za żywy eksponat na wystawie ikon u dominikanów (może któraś z Was mnie widziała?). Zamknęłam oczy, bo wiadomo - jak siedzisz na tyłku i malujesz, to nie chudniesz. Churching to nie to samo co jogging! Waga wypluła 74,5 kg. Ufff! Myślałam, że dowali więcej, bo moje sumienie śmierdziało nie tylko sfermentowanym piwkiem.
Wczoraj powtórzyłam skok na wagę i ...... zdziwiłam się niemal jak ci, co pokładali nadzieję w Amber Gold. 82,3 kg! Wskoczyłam jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze raz. (Jak do olimpiady wprowadzą skok na wagę jako nową dyscyplinę, to na mur-beton przejdę eliminacje.) Waga bez mrugnięcia szklanym okiem pokazywała wciąż to samo. Kuźwa! Dziś powtórzyłam trening skoków. Wynik: 82,5kg. Inaczej nie chce być. Kiedy ta cholera kłamała????? Przechodzę terror niepewności, podejrzliwie lustruję swe odbicie, badam głębokość rowów tektonicznych między fałdami na brzuchu. O, Vitalio, zmiłuj się nade mną! Patrz, wróciłam!
A było mi tak pięknie bez ciebie. Przed Gdańskiem, na ten przykład, trenowałam sobie kinositting we Wrocławiu. Obejrzałam kilkanaście filmów w ramach festiwalu organizowanego przez Nowe Horyzonty. Na warsztatach dla nauczycieli (wróóóóć: dla nauczycielek) zacieśniałam więzi międzymiastowe i międzypokoleniowe, zwykle w "Mleczarni" po nocnym seansie. Ulepiłam se też krasnoludka, który wraz z moimi nogami zagrał niebanalną rolę w filmie wszechczasów:
https://www.youtube.com/watch?v=GKOaDyp2AzE
PS1: Zwróciłyście uwagę na kapcie!!!? Nowe kapcie! - mówi Wam to coś?
PS2: I litości!!! Nie każcie Rob-artystce dokonywać tu analizy mimowolnego arcydzieła. Zalecana reakcja: osłupienie w niemym zachwycie.