Latam. Dosłownie :)
Mam takie specyficzne zamiłowanie do sportu. Latam. I to dosłownie. Na paralotniach. Ścigam się w zawodach i nawet nieźle mi idzie ;). Ale latam przede wszystkim dla samej przyjemności latania. W związku z utratą 30 kg musiałam wymienić sprzęt. Jest on dobierany również wagowo. Ale było warto :).
Pewnie od razu zapytacie, czy to niebezpieczne i że trzeba mieć odwagę. Otóż nie. Jeśli robi się to z głową, to niebezpieczeństwo jest mniejsze niż przejście przez ulicę. A czy odwagę? Przede wszystkim chęć oderwania się od ziemi. A dalej to już czysta przyjemność.
Dziś przedstawiam Wam moją ukochaną górę Żar. Latam tam często - mam ją pod nosem ;). Drugą górą blisko jest Skrzyczne. Ale dziś Żar. Latam też w bardziej egzotycznych miejscach. Będę Wam czasem je przybliżać. Dla mnie latanie to nie hobby. To sposób na życie. Niestety przyszedł jesienno-zimowy czas i paralotnia trafiła do magazynu. Ale od wiosny się znowu zacznie :).
Jak latam to fotografuję (zboczenie zawodowe ;)). I chciałam się podzielić z Wami moją pasją. Nie tylko odchudzaniem człowiek żyje :D.
Tuż przed lotem. Ubieramy się ciepło, bo w górze zimnooooo :D
Góra Żar i zbiornik na szczycie Elektrowni Żar-Porąbka
Se lecę :)
Tak jakoś romantycznie :)
Lansik z górną stacją kolejki na Żarze .)
Lądowanie
Żar z dalszej perspektywy
Znajomi wleźli w kadr :D
Nareszcie ciepło i zielono :) (w maju)
Jezioro Międzybrodzkie, dalej Żywieckie.
Uroczy widok ;)
Jedno z moich ulubionych zdjęć Żaru.
Maślana - królowa odchudzania ;)
Zaczynając odchudzanie przejrzałam dietę Vitalii przygotowaną dla mnie. I pierwsza myśl "I ja się mam tym najeść?!?". Zredukowałam posiłki do trzech dziennie, bo taki system najbardziej mi pasował. Na śniadanie bułka razowa z czymś tam i owoc, obiad (całkiem smaczne rzeczy) i kolacja, czyli znowu buła. A do tego... MAŚLANKA! Wydawało mi się niemożliwością, by to wystarczyło mi na cały dzień. I do tego bym nie odczuwała głodu. A jednak! Kluczem do sukcesu okazała się właśnie maślanka. To niezwykle niskokaloryczny i zapychający dodatek. Kto nie wierzy, niech sam spróbuje zjeść kanapki popijając maślanką. Bułka, owoc i wielki kubek maślanki zapycha tak, że nie da się nic więcej zjeść :). W diecie zwykle zapisane miałam ok. 330 ml do posiłku. Jednak ja sobie nie żałowałam i pochłaniałam dużo więcej - pół litra i więcej aż do uczucia wypełnienia. Bardzo się przyzwyczaiłam do maślanki w moim menu. Zawsze mam 2-3 litrowe kartony w lodówce. Kefir też jest świetny, ale maślanka ma dużo rzadszą konsystencję i ja ją wolę. Nie było problemu z przestawieniem się na nią, ponieważ w ogóle bardzo lubię nabiał. Oczywiście po jakimś czasie maślanka znudzi się nawet najbardziej zagorzałym fanom. Zaczęłam eksperymentować. Odkurzyłam mikser i zaczęłam mieszać maślankę z owocami danego posiłku. Wychodzą z tego przepyszne jogurty. I to jakie zdrowe! Bez konserwantów, na prawdziwych owocach, bez cukrów i innych polepszaczy. Miksuję wszystko - śliwki, jabłka, banany, pomarańcze, maliny. Co akurat przyniosę z warzywniaka :). To się nie może znudzić. Czasem dorzucę otręby. Przygotowanie trwa tyle co wrzucenie owoców do miksera i chwilkę miksowania. W sezonie zimowym ratuję się owocami mrożonymi. Początkowo rozmrażałam je przed miksowaniem, ale okazało się to zbędne. Wlewam maślanę, zamrożone owoce i już. Jogurt jest po prostu trochę zimny, ale mi to nie przeszkadza. Grudek lodu nie ma. Proporcje sobie ustaliłam, że na pół litra wrzucam dwa większe lub trzy mniejsze owoce np. banan i pomarańcza lub kilka dorodnych śliwek i 2 małe jabłka (ze skórką). Większa liczba owoców robi jogurt kwaśnym. Maślanka prócz roli "zapychacza" ma też zbawienny wpływ na układ trawienny. Jak dla mnie same zalety. I w przypływie głodu taki kubek maślanki, kanapka z białym serem, pomidorem i szczypiorkiem jest absolutnie nieoceniony :). Naprawdę polecam!
Jak ogarnąć (de)motywację
Wiele czynników wpłynęło na to, że zapragnęłam się odchudzać. Po pierwsze zdrowie, potem uroda, chęć zrobienia czegoś dla siebie. Mnie bardzo poruszyło złamanie nogi. Przeleżałam (przesiedziałam) w domu 8 tygodni. Oczywiście przytyłam w tym czasie. Kiedy stanęłam na nogi (dosłownie) postanowiłam coś z sobą zrobić. To znaczy schudnąć. Stanęłam na wagę i cieszę się, że nie pękła. Pokazała wyjątkowo mało urocze prawie 89 kg. Przy wzroście 160 cm. No cóż - masakra. To był przełomowy dla mnie moment. Zrobiłam sobie filiżankę kawy (tak, przy niej mi się najlepiej myśli) usiadłam w fotelu i zaczęłam się zastanawiać co chcę osiągnąć. Mam analityczne podejście do życia i muszę sobie przeanalizować wszystkie za i przeciw nim coś zrobię. Choć czasem serce jest dużo bardziej wyrywne ;). Ale z odchudzaniem postanowiłam na chłodno.
Motywacja
Zadałam sobie pytanie - po co w ogóle chcę schudnąć? Niby oczywiste a jednak nie do końca. Jeśli sobie uświadomisz bardzo dokładnie, po co chcesz to zrobić, to stanie się motywacją samą w sobie, a nie tylko celem do osiągnięcia. Ja przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, jak wcześniej pisałam ze względów zdrowotnych. Nic mi nie dolegało, ale przy takiej masie ciała tylko czekać jakiś komplikacji. Poza tym ciągnąć taki tonaż na sobie to było za dużo dla stawów. Jak na swoją wagę byłam niezwykle sprawna, więc na to nie narzekałam. Jednak wiedziałam, że 30 kg nadwagi jest chorobą. Po drugie - zaczęłam się źle ze sobą czuć. Zawsze najgrubsza, zawsze najcięższa. Brak fajnych ciuchów na taki walec. I jak zawsze tryskałam dobrym humorem, tak przestałam. Zaczęło mi to po prostu przeszkadzać. Cała reszta, czyli wygląd, sprawność, lekkość była na dalszym planie. Dla mnie zdrowie i samopoczucie było najważniejsze.
Następnie zaczęłam się zastanawiać ile chcę schudnąć? Żeby nie było, że osiągnę jakiś wynik, a potem będę sobie wyznaczać kolejne poprzeczki. Chciałam tyle, żeby było zdrowo. Wyszło mi, że bardzo szczęśliwa byłabym ważąc 58 kg. Już tyle kiedyś ważyłam i to była waga dla mnie optymalna. I taką wagę sobie wyznaczyłam. Oznaczało to, że miałabym schudnąć ok. 31 kg. Sporo, ale przecież da się zrobić. Nie takie tonaże ludzie zrzucali :).
Już miałam motywację i cel.
W dalszych przemyśleniach przyszło, co będzie, jak zacznę pękać? Bo przecież jesteśmy tylko ludźmi i wiedziałam, że takie chwile będą. Nawet największa motywacja może wtedy nie wystarczyć. Postanowiłam po prostu przeczekać takie momenty. I z założenia pozwoliłam sobie na takie stany. Trudno, pożrę lodówkę, pójdę obeżreć się do fast fooda, przestanę ćwiczyć. To wszystko wkalkulowałam w moje odchudzanie. Po prostu pozwoliłam sobie (jeszcze nie zaczynając odchudzania!) na takie wpadki i postanowiłam nie robić z tego wielkiej afery. Miałam nadzieję, że takie momenty będą jak najrzadsze.
Uzbrojona w takie myśli zaczęłam szukać w necie pomocy fachowej. Kilka razy próbowałam sama się odchudzać, ale z braku pomocy fachowej i zwykłej ludzkiej życzliwości poległam na całej linii. Tak trafiłam na Vitalię. Pamiętniki, Klub Zwycięzców, program odchudzający Vitalii były niezwykle pomocne. To dało mi dodatkową wiarę, że się uda. Plan diety był dla mnie fantastyczny. Trochę go zmodyfikowałam na swoje potrzeby i mogłam zaczynać :).
Do tego wymyśliłam plan ćwiczeń. Pomocny był mój znajomy kulturysta i zarazem dietetyk. Pomógł mi zrozumieć samą siebie i pomógł w ułożeniu optymalnych ćwiczeń. A właściwie systemu aktywności fizycznej. Jak pisałam we wcześniejszych wpisach dla mnie przede wszystkim basen, orbitrek i marsze. Dodatkowo ćwiczenia w domu, ale z tym miałam problem, bo nie umiałam się do nich zmusić ;).
Już miałam wszystko co potrzeba: motywację, jasno postawiony cel, narzędzie do osiągnięcia celu (dieta i ćwiczenia) i pobłażliwość dla siebie w razie wpadki. To ostatnie było dla mnie bardzo ważne. Do tej pory przy próbie odchudzania każde niepowodzenie niestety kończyło dietę i wracałam do wagi początkowej.
I tak zaczęłam swój program odchudzający :)
Do tego doszły małe motywacje po drodze. Coraz mniejsze ciuchy, zachwyty znajomych i... zazdrosne spojrzenia koleżanek. Te ostatnie bezcenne. Tak, jestem próżna :D.
Demotywacja
Nie ma nic gorszego jak brak motywacji przy odchudzaniu. Właściwie w każdej dziedzinie, jaką się zajmujemy. Pierwsze 2-3 tyg. były świetne. Byłam tak zdeterminowana, że ruski czołg by mnie nie zawrócił z obranej drogi. Waga drgnęła w dół, a to taki kop szczęścia, że nikt nie jest tego w stanie pojąć, kto nie przeżył. Po tym czasie nastąpiło załamanie. Zaczęły mi pachnieć pączki, czekoladki itd. Z ćwiczeniami też nie było najlepiej. Na szczęście wiedziałam, że taki kryzys nastąpi. No trudno. Były i pączki i batony i tłuste jedzenie. Ale moje główne postanowienie przetrwało. Gdy minął pierwszy szok po pożarciu tych "niedozwolonych" rzeczy (dobre kilka-kilkanaście dni) stwierdziłam, że żal mi tego, co już osiągnęłam. Wróciłam na dietę. Waga oczywiście odczuła szaleństwo kulinarne, ale stwierdziłam "wpadka mnie nie zawróci z drogi". I tu musiałam przekroczyć siebie. Od tego momentu doszło jeszcze jedno przemyślenie. Wbiłam sobie do głowy, że nieważne, że kryzys, że waga w górę, tylko trzeba robić swoje. Nieważne, czy waga zareaguje w dół czy w górę. Jestem na diecie i tego się będę trzymać z uporem maniaka. No musi zadziałać!
Starałam się nie biegać codziennie na ważenie. Wiedziałam, że parę deko w te lub tamtą nie zrobi różnicy, jeśli będę konsekwentna. A organizm w końcu zacznie spalać tłuszcz. Były momenty, że waga stała dłuuugi czas na jednym poziomie. Było to bardzo demotywujące. No bo jak - ja się tak staram, a tu nic... Ale w głowie jedna myśl "trudno, rób swoje!". I waga po jakimś czasie ruszała z kopyta w dół :). Kryzysów miałam kilka. Jednak moje początkowe postanowienia, by nie robić z tego końca świata pomogły mi wrócić na dietę. Przestały na mnie robić wrażenie wahania wagi w górę czy jej zastopowanie. Oczywiście każdy spadek był, jak małe święto :). Wiedziałam, że konsekwencja przyniesie efekty. I udało się!
Moja najniższa waga przy odchudzaniu to 58,4 kg. Ale sama sobie się przestałam podobać. Mam masę mięśniową i tylko ona zaczęła być widoczna. A gdzie kobiece atrybuty??? A ja miałam zapisany w głowie obraz kobiety a nie suchara mięśniowego. Zakończyłam odchudzanie. Od lutego-marca moja waga waha się między 59-61 kg. Zwykle trochę powyżej 59 kg. Utrzymanie jej nie stanowi problemu. Z ubrań o rozmiarze 46 przeskoczyłam w 34-36 dół i ok. 40 góra (biust się rozpycha ;)). Organizm nauczyłam odpowiedniego żywienia, do tego ruch i wewnętrzny optymizm pilnuje wagi. No i nakupiłam trochę ciuchów pasujących teraz na mnie. Nie chciałabym się w nie przestać mieścić! :D
Do diety ruch - w tym tandemie nie da się nie
schudnąć :)
Parę osób zapytało jak sobie radziłam z aktywnością fizyczną w czasie diety i teraz. Początki były trudne, ale byłam zawzięta jak Tommy Lee Jones w "Ściganym" ;). Utwierdziłam się, że wszystko jest w głowie. Usiadłam sobie z filiżanką kawy i zastanowiłam jakie i w jaki sposób wprowadzić ćwiczenia fizyczne. Przy początkowej wadze prawie 90 kg i wzroście 160 cm musiałam ostrożnie podejść do tematu. Bieganie odpadło - wiadomo, żadne stawy tego nie wytrzymają. W dodatku jestem po kontuzji kolana i rekonstrukcji więzadeł krzyżowych, więc nie chciałam nadwyrężyć stawu. Z siłowni zrezygnowałam na wstępie, bo mnie zwyczajnie nudzi. Ale zawsze lubiłam basen i to na niego postawiłam. Po pierwsze, doskonałe ćwiczenie, po drugie wpływa na wszystkie partie mięśniowe, po trzecie odciąża stawy. Żeby zmusić się do regularnego odwiedzania basenu kupiłam od razu karnet. W pierwszej fazie chodziłam 2 razy w tygodniu. Nie było to jednak leżenie w jacuzzi, tylko prawdziwe pływanie. Wejście na basen rozpoczynałam od sauny. Przyjemnie rozluźnia i rozgrzewa stawy oraz mięśnie. A potem chlup! do wody. Na początek wyznaczyłam sobie 20 długości (basen 25-metrowy). W jedną stronę żabką w drugą kraulem lub na plecach. I tak przez 2-3 tygodnie. Potem zwiększyłam dystans do 30 długości i tak pływam do dziś. Bardzo rzadko zdarza mi się przekroczyć tę liczbę. Styl pozostał - raz żabka, raz kraul. W domu starałam się ćwiczyć, ale mnie to nudziło. Z pomocą przyszedł zakurzony orbitrek, który do tej pory robił za wieszak na ciuchy ;). Włączałam sobie film w komputerze i naparzałam kilometry :D. Starałam się aby w ciągu tygodnia 4 dni były "ćwiczące", czyli 2 razy basen i 2 razy coś innego - orbitrek, godzinny szybki spacer. Unikałam biegania, skakanki, wszystkiego co przy takiej tuszy mogłoby mnie przyprawić o kontuzję. Do tego zaczęłam ćwiczyć brzuszki. Ale nie takie zwykłe tylko 6 Weidera. Kochane, TO DZIAŁA!!! Sama byłam sceptyczna, ale naprawdę efekt świetny i gorąco polecam! Jeśli ktoś ma smartfona to jest do tego specjalna aplikacja Caynax A6W. Ja ćwiczę właśnie z nią (do tej pory) i uważam za doskonały trening.
Podsumowując ten etap odchudzania aktywnie fizycznie byłam 4 razy w tygodniu. Nie więcej, żeby dać organizmowi odpocząć. Przetrenowanie jest zgubne.
W zimie wybrałam się w końcu na siłownię, ale wybrałam program fitness. Żadnych ciężarów czy sztang. To wymiennie z orbitrekiem i marszami. Basen pozostał na poziomie 2 razy w tygodniu. No chyba, że wiadomo, w życiu kobiety są co miesiąc takie chwile... ;). Wtedy odpuszczałam też z mocniejszym wysiłkiem. Chciałam schudnąć zdrowo a nie wykończyć organizm. Tak mi minęło 20 kg :D. Wtedy postanowiłam zacząć powoli biegać. Zawsze lubiłam (przed przytyciem), a teraz w końcu mogłam do niego wrócić. Rozpoczęłam treningi biegowe. Najpierw raczej marszo-biegi. Potem bardziej biego-marsze, aż wreszcie wychodzę z domu żeby biegać ok. 40-50 minut. Tak jakoś co drugi-trzeci dzień. Do biegania dostałam doskonałe buty biegowe na żelowej podeszwie. Nawet moje kolano jest zadowolone :). Do tego ubieram antypotną koszulkę i spodnie. I bardzo ważna rzecz - dobry sportowy stanik.
Basen pozostał, choć w sezonie letnim raczej raz w tygodniu na rzecz ruchu na świeżym powietrzu. Teraz pewnie wrócę do standardowych 2. Na takim treningu i diecie schudłam kolejne prawie 10 kg. I tak mi pozostało.
Obecnie biegam 2-3 razy w tygodniu po ok. 40 min. Czasem więcej, jak czuję moc. Bardzo słucham mojego organizmu i jeśli czuję, że "dziś raczej słabo" to nie katuję się mocniejszym tempem. Do tego dochodzi basen i moje 30 długości. I 6 weidera. Orbitrek zostawiam na zimowe wieczory. Pewnie też wrócę na siłownię, bo niezwykle polubiłam bieżnię. I tak wygląda standard.
Są jednak takie chwile "niemocy". Po prostu nie chce mi się ćwiczyć ani pływać. I odpuszczam. Zwykle trwa to 7-10 dni. No naprawdę mi się nie chce i już. Trudno, rezygnuję wtedy z wysiłku fizycznego. Nie ma to nic wspólnego z cyklem miesięcznym kobiety. Przychodzi co jakiś czas co 1-2 miesiące. I odchodzi. I bardzo czuć kiedy sobie idzie, bo energia mnie tak rozpiera, że w locie zakładam buty, bluzę i gnam przed siebie :). Nic na siłę.
I na koniec - jesteś na diecie, to ćwicz. Ciało po schudnięciu bez wysiłku fizycznego po prostu sflaczeje i nie będzie ładne. Daj mu szansę na regenerację a sobie na piękny wygląd :).
A do tego uprawiam trochę dziwny sport. Ale o tym będzie całkiem osobny wpis :).
Ależ się rozpisałam :)
Jeść czy nie jeść - oto jest pytanie!
To nie będzie rozprawka o tym CO jeść. Tu chyba nie ma żadnych tajemnic. Najlepiej... wszystko, ale w rozsądnych ilościach. Mi udało się schudnąć na diecie MŻ (Żryj Mniej
) i z przepisów Vitalii.
Tak więc najciekawsze jest jednak JAK jeść. Pierwszą i podstawową zasadą -
NIE GŁODOWAĆ! Jak człowiek głodny to zły, a jak otworzy lodówkę, to pochłonie wszystko co tam jest. Jeśli głodujesz na swojej diecie, to znaczy, że jest ona o kant... wiadomo czego rozbić.
Swoją dietę zaczęłam od 5 posiłków dziennie. Nie było to dla mnie dobre. Zbyt mała tolerancja godzinowa i cały dzień szlag trafiał. Poza tym, było to tak naprawdę myślenie o jedzeniu. Tu śniadanie, tam owoc, potem warzywo. Dla mnie bez sensu, bo moja praca i to co robię w życiu w ogóle nie dawały się temu podporządkować. No i za dużo tego jedzenia. Zmieniłam godziny i spróbowałam 4 posiłków. Niestety wiele się nie polepszyło. Ograniczyłam posiłki do 3 dziennie. Dla mnie - idealnie. Wg mojego organizmu można teraz zegarki nastawiać. Wstaję rano ok. 8.00 i jem śniadanie. O 13.15 mój żołądek przypomina, że jest pusty i jeśli czegoś nie zjem to o 13.40 jest to już wrzask rozpaczy ;). O 17.30 kolacja i to w sumie tyle. Potem nawet nie chce mi się jeść. Czasem, jak głód jednak dopadnie, to podgryzam jakiegoś owoca lub wypiję szklankę maślanki (uwielbiam). Piję wodę mineralną niegazowaną, ale nie lubię takiej czystej, więc wrzucam tabletkę Plusssza i już ze smakiem chłepcę. Nie przesadzam jakoś specjalnie z ilością wody. Jednak pamiętam o jej piciu, żeby się nie odwodnić. A to na początku diety mi się niestety zdarzało. Rano uczucie kaca, jakbym ostro zaimprezowała. Teraz już doskonale wiem ile wody muszę wypić, by taki efekt nie nastąpił.
I teraz coś, co dla mnie jest bardzo ważne.
Posiłki MUSZĄ mi smakować. Jeśli nie smakują, to nawet jeśli danie byłoby najzdrowsze na świecie, to się nim nie najem i mam uczucie niedosytu. Staram się przygotować sobie jakieś smaczne rzeczy - a to kurczak w szpinaku, pstrąg grilowany z sałatkami, kanapki z serem pleśniowym i sałatą (jestem fanem serów) itd.
Jeśli zbliża się "pora karmienia" a ja nie ma przygotowanego dania to i McDonalds jest dobry. Najważniejsze, żeby było "o czasie", bo każde przesunięcie posiłku wywołuje niepohamowany głód. Więc nie stronię od fast foodów, chociaż wtedy wybieram np. tortillę z sałatą i już jest ok.
I tak mi mija dzień za dniem :). Nie trzymam się bardzo restrykcyjnie moich przepisów. Jeśli są imieniny u koleżanki to zjem i sałatkę na majonezie i jakieś inne mało dietetyczne rzeczy. Staram się trzymać dietę, ale bez szalonego napięcia obliczania kalorii. Dzięki temu nie myślę o sobie, że jestem na diecie, tylko, że zbilansowałam swoje jedzenie.
Ach te słodycze... :)
Dla Kuli.Anuli z serdecznymi pozdrowieniami :).
Nie oszukujmy się - każdy lubi słodycze. Ja też. Zastanawiałam się, jak sobie poradzić i pogodzić dietę z umiłowaniem słodkiego. Według diety powinno być jedno ciasteczko lub cukierek od czasu do czasu. Ale człowiek łapczywy i po tym jednym... wskakiwał następny cukierek, czekoladka, batonik. I tak bez końca. I, niestety, bez opamiętania, a najgorsze, że bez poczucia nasycenia. Przeanalizowałam swoje zachcianki cukiernicze i spróbowałam czegoś zupełnie innego. "Bomba słodkościowa" to idealne dla mnie rozwiązanie. Nie wiem, co na to dietetycy, ale u mnie działa perfekcyjnie. Kiedy czuję, że przyszedł czas na słodycze, idę do sklepu i robię sobie raj :). Wrzucam do koszyka wszystko, co oczy by zjadły. Uwielbiam słodkie desery - jogurty, serki, gotowe budynie. Zwykle zabieram ich z 6-8. O taaaak. Brzmi przerażająco, a to jeszcze nie koniec. Do tego batony, ciastka z galaretką i ubóstwiane przeze mnie wafle z karmelem. Czekolada mleczna... Mniam!!! Zabieram to wszystko ze sobą do domu i zaczynam ucztę. I tu przerażenie jeszcze rośnie, bo metodycznie to wszystko jem. Tak, aż mi słodkość bokiem wylezie. Najważniejsze to, że w głowie nie mam dzwonka "Olaboga, tak nie wolno!", tylko "Dziś dzień luzu i dyspensy, więc proszszszsz - do woli!". Nie daję rady zjeść tego co nakupiłam, bo ileż można na raz wciągnąć słodkiego??? W najdalej połowie moich zbiorów cukier czuję już wszędzie. Śmieję się, że wręcz krystalizuje na zębach ;). I to jest ten moment, kiedy mam DOŚĆ! Więcej nie potrzebuję i nie chcę. Wiem, że to bomba kaloryczna, ale trudno. Efekt taki, że słodyczy jem tyle, ile wyszłoby mi ze zwykłego podjadania, a jestem nasycona i mam dość na kolejny miesiąc, półtora. Waga tego nie odczuwa. Wracam następnego dnia, jakby nigdy nic, do zbilansowanego żywienia. Z powodu Bomby słodkościowej nie robię żadnych głodówek, żadnych "kar", nic. Pomiędzy napadami "Bomby" właściwie słodyczy nie jem. Uczucie nasycenia jest tak silne, że nie mam ochoty. Może dietetycy złapaliby się za głowę. No trudno, u mnie to działa. Nobody is perfect :D.
Całkiem nieźle
Już sporo czasu minęło od zakończenia mojego odchudzania. Nie osiągnęłam wagi 58 kg. Nie chciałam. Moje ciało jest bardzo wysportowane i ładnie umięśnione. A mięśnie ważą. Jestem kobietą i nie chcę być chodzącym sucharem z mięśniami. Jak powiedział mój partner - kobieta powinna mieć krągłości ;). O nie, nie należy mylić z otyłością. Mieszczę się w rozmiarze 34-36, choć mój biust raczej woła o 40 ;). Waga waha się pomiędzy 59-61 kg. Dla siebie wyglądam optymalnie, czuję się świetnie i nie mam na co narzekać. Efekt jojo nie wystąpił - uff. Jest to wynik zbilansowanej diety i aktywności fizycznej. Ale jak tu nie być aktywnym, jak odchudzona o prawie 30 kg chce mi się wszystkiego i największy apetyt mam na... życie!
Rok później
Tak się zastanawiałam jeszcze rok temu, czy uda mi się moja dieta. UDAŁA SIĘ!!! Ważę obecnie 59 kg z wahaniem w dół cały czas. Teraz ten "dół" bardzo powoli, ale i mi się nie spieszy. Przeskoczyłam w ciuchy rozmiar 34-36 w zależności od firmy. Moja krawcowa się cieszy i zaciera ręce na kolejne tony ciuchów do zwężenia :).
Wszystko mi się teraz chce. Powrócił dobry humor, chęć do życia i uśmiech od rana do nocy :). I ta LEKKOŚĆ :)
Dałam radę!
Dawno mnie nie było, ale cóż to był za pozytywny czas! Niestety moje odchudzanie przerwała złamana noga. A jak się siedzi w gipsie, to wiadomo... brak ruchu, z nudy podjadanie i efekt kilogramowy powrócił ze zdwojoną siłą, czyli wróciłam prawie do wagi początkowej - 84 kg. Jednak, kiedy tylko zrzuciłam gips, zapisałam się na basen. Nie wykupywałam dodatkowej diety Vitalii, ale jej zalecenia głęboko mi zapadły w pamięć i konsekwentnie stosowałam program odchudzający. I co? I SUPERRRRRR!!!
Od 15 lutego do dzisiaj schudłam 23 kg. Obecnie ważę 63 kg i waga ciągle spada. Szczerze powiem, że marzyłam o wadze 58 kg, ale w tej chwili patrząc na siebie już mi odchudzania starczy. No może jeszcze jeden kilogram, bo chciałabym mieć jeden rozmiar a nie lawirować pomiędzy dwoma czyli 36-38. Choć biust został duży (mimo, że i tak bardzo zmalał) i przez niego marynarkę noszę 40-42. Ale co tam! Nie ma co narzekać :). I tak musiałam dwa razy zmieniać garderobę, a ciuchy kupuję tylko "na chwilę" ;) bo i tak za tą chwilę będą za duże. To wielki sukces dla mnie zmienić ubrania z rozmiaru 46! Nie odczuwam głodu, nie katuję się idiotycznymi dietami, jestem zdrowa (robiłam wszystkie badania), silna i szczęśliwa. Czego i Wam szczerze życzę!