Fakt, faktem - nie wyspałam się dzisiaj. Zadzwonił budzik mojego męża, który wstawał do pracy. Obecnie pracuje codziennie od wczesnych godzin do późnego wieczora, a nawet nocy. Wszystko uspokoi się za około miesiąc, musi ... musimy to jakoś wytrzymać.
Jakoś o 6.30 wygramoliłam się razem z nim z łóżka, zrobiłam mu śniadanie i sparzyłam kawę, którą sama wypiłam dotrzymując towarzystwa. Chcąc, nie chcąc - mój organizm był już na tyle pobudzony, że stwierdziłam, że sens zaczołgnięcia się ponownie pod kołdrę jest raczej nijaki... Ubrałam legginsy, bluzkę, założyłam słuchawki na uszy i ruszyłam w teren. Dzisiaj postanowiłam biegać. Dość długo nie uprawiałam tego sportu, ponieważ stawiałam na trasy rowerowe, ale po przebiegnięciu 5 km czułam się jak młody bóg, czy też młoda bogini. Spociłam się konkretnie, pot mi się lat po du*ie i na dodatek nad kolanem użądliła mnie pszczoła. Mam troszkę zapuchnięte i czerwone... W połowie trasy mnie dopadła, ale nie zniechęciło mnie to do dalszej trasy. Trzeba być twardym, a co!
Wzięłam prysznic, zjadłam pyszną owsiankę i buszuję w sieci, szukam czegoś do ubrania na jesiennie dni, bo chcąc, nie chcąc - już nadchodzą. Cierpię szczególnie na brak obuwia, ale to jutro chyba sobie kupię. Jadę do miasta, to wstąpię i coś wyszukam... Baleriny by mi się przydały, jakieś buty do pracy na słupku - nie wysokie, nie niskie... i jakieś sportowe do jeansów.
Wczoraj pomalowałam sobie paznokcie na soczystą czerwień. Jesienią lubię malować paznokcie, jakoś świat wydaje się bardziej kolorowy.
Postanowienia:
-raz w tygodniu masaż bańkami chińskimi - minimum raz, ale pewnie będzie to raz...
-wklepywanie codziennie balsamu w moje cellu na udach
-nowe postanowienie sportowe: 4 razy w tygodniu slow jogging przed wyjazdem do Grecji (zobaczymy efekty)
-zaczynam tydzień jabłkowy: codziennie jedno jabłko w moim menu :)
Jutro jadę do dermatolożki, a na wtorek mam zaplanowaną wizytę u kosmetyczki. Idę na zabieg na twarz. Nie wiem, czy nie przełożyć wizyty, ponieważ nie pasuje mi ten wtorek za bardzo... Zobaczę.
Dzisiaj na obiad wczorajszy gulasz węgierski. Wyszedł niebo w gębie. Muszę powiedzieć nieskromnie - cholernie dobrze umiem gotować. :)
A no... wczoraj 7 km w terenie po ścieżkach w mojej pięknej okolicy. I mój rower wczoraj, jak zawsze - świetnie się spisał. :) Ale jaki właściciel... taki rower. ;-)
Swoją drogą, nie marzę o pięknym wyniku wagowym, mimo, że ładnie brzmiałoby 55 kg... na wagę nie wchodzę od 6 tygodni i generalnie dobrze mi się z tym żyje. Wcześniej weszłam raz w marcu i potem tydzień przed ślubem (tj. to 6 tyg.), wtedy zobaczyłam cyferątka, które obecnie widnieją na moim pasku. Na wagę zamierzać nie wchodzę jeszcze co najmniej miesiąc. Po miesiącu slow joggingu chciałabym zobaczyć ,,5" z przodu. Nic więcej nie wymagam od swojego organizmu. To mnie w pełni usatysfakcjonuje. Niech to nawet będzie 59,7 kg i będzie miło. :) Nie jestem zaprzyjaźniona z wagą, bo przez nią za dużo myślałabym o diecie i takie tam... :) Lubię czuć się wolnym człowiekiem. :)