Dzisiaj mija 2 miesiące od kiedy postanowiłam coś ze sobą zrobić i od kiedy staram się jeść zdrowo. Celowo napisałam staram się, bo jeszcze nie zawsze mi to wychodzi. Zdarzają się sytuacje, w których sama siebie nie jestem w stanie zrozumieć, ale pracuję nad tym.
Fajnie udało mi się wybrnąć z pułapki, jaką były dla mnie kanapki. Od dawna zajadam sie chlebem ciemnym jak go określają niektóre z Was. Dziennie to było jakieś 5 kromek (2 na śniadanie, 2 w szkole i 1 na kolację), teraz zredukowałam je do 1 - na kolację. Śniadanie codziennie owsiankowe, a na uczelni potrafię (o dziwo!) wyżyć bez kanapki, jedząc jakiś owoc + jogurt/kefir ;) No właśnie, jogurty.. Chciałabym móc wyeliminować je ze swojej diety, albo chociaż mocno zredukować. Póki co, staram się całkowicie przerzucić na naturalne. Zobaczymy z jakim skutkiem.
Jeśli chodzi o obiady to nie jest to dla mnie nazbyt problematyczny temat, bo całe szczęście (przynajmniej w tym aspekcie) mieszkam sama i kontroluję co wrzucam do garnka i w jakich ilościach. Problem pojawia się jak jem u R., w niedzielę pierwszy raz w tym roku kalendarzym zjadłam połowę schabowego z dużą ilością sałatki. A fuj! - to odnośnie owego schabowego.
Przyszłej teściowej (mam nadzieję) nie odmawiam. [Jak to dziwnie brzmi ;)] Zjadam to, co przyrządza, ale w mniejszych ilościach, a z dodatków typu ziemniaki ociekające tłuszczem po prostu rezygnuję. Dobrze, że nie jadam tam zbyt często.
Tak sobie myślę, że jestem na dobrej drodze.. byleby z niej nie zboczyć. Zaczęłam ćwiczyć, chodzić do kościoła. Jest lepiej, zdecydowanie lepiej.
Dostępu do wagi nie mam, pomiarów też aktualnych nie znam. To chyba też lepiej ;) Zważę się 1 kwietnia. Mam cichą nadzieję, że w święta wielkanocne na wadze zobaczę 60kg, piątka z przodu to już w ogóle moje marzenie. Pożyjemy - zobaczymy ;)