No właśnie. Wczoraj późnym popołudniem napisałam, że dzień był spokojny i w ogóle. Nie minęło chyba nawet pół godziny, kiedy pokłóciłam się z E. Poszło właściwie o błahostkę, ale i tak wkurzyło mnie niesamowicie, że przypieprza się o głupoty. Aż się trzęsłam w środku ze złości, bo jego pretensje były nieuzasadnione.
Kilka godzin później, nadal zła. poszłam zrobić sobie kąpiel. Położyłam telefon i książkę na koszu do prania i zaczęłam się rozbierać. Ściągając koszulkę zahaczyłam (trzeci raz w ciągu roku) o porcelanowy kubek, w którym stoją nasze szczoteczki... Kubek spadł, rozbił się w drobiazgi, w związku z tym przed kąpielą czekało mnie jeszcze generalne sprzątanie łazienki. Nie powiem, żeby mi to poprawiło humor. W końcu wlazłam do wanny, wzięłam telefon i... dopiero wtedy to zobaczyłam. Wielkie pęknięcie ekranu, przez całą przekątną. Kubeczek, okazało się, spadł centralnie na telefon. Jakim cudem? Nie wiem. Prawdopodobieństwo było jak 1:1000000. A i tak trafił... W praktycznie nowy telefon, mam go raptem trzy miesiące. No myślałam, że się rozpłaczę.
I tak od wczoraj idzie. Poszłam dziś po południu wyrzucić śmieci. Akurat jak wychodziłam słyszałam jak baba mieszkająca obok zamyka drzwi do swojego mieszkania. Mieszkania na naszym piętrze są tylko dwa, nasze i to drugie. Plus wspólna suszarnia, na której piździ jak w kieleckim, bo jest prawie na dachu, nie ma kompletnie żadnego ogrzewania i są tam wiecznie otwarte okna. Sama nie korzystam (mamy suszarkę), ale korzysta m.in. ta krowa. Wychodzę z mieszkania i oczywiście zastaję szeroko otwarte drzwi do suszarni, mimo ogromnej kartki "ZAMYKAĆ DRZWI". Westchnęłam, zaklęłam pod nosem (ciągnie nam w chałupie jak nie wiem, jak te cholerne drzwi są otwarte), zamknęłam, wyszłam ze śmieciami. Wracam, słyszę "tup tup tup tup", potem odgłos zamykanych drzwi i głośne "jebut!" - tak moja ukochana sąsiadeczka zamyka drzwi od własnego mieszkania. Wchodzę na trzecie piętro - drzwi od suszarni otwarte na oścież. Tym razem zaklęłam głośno, równie głośno je zamknęłam i wróciłam do siebie. Nie zdążyłam się nawet rozebrać, słyszę, że ta znowu wyłazi i dawaj otwierać drzwi! W końcu odpuściłam. Stwierdziłam, że ta baba jest chora psychicznie, bo nikomu normalnemu nie chciałoby się czatować pół dnia pod drzwiami i bawić się w wojnę podjazdową. Poprosiłam E, żeby zamknął te cholerne drzwi wracając z pracy, bo ja już nie mam siły.
Najśmieszniejsze, że ja z tym głupim krówskiem nie byłam nigdy w żadnym konflikcie. W ogóle nie mam z nią kontaktu, ot czasami widzę ją na klatce to powiem "dzień dobry" i tyle mnie widzieli. I młoda jest, może kilka lat starsza ode mnie. A już popier... Nawet mi się pisać nie chce. I jak ja mam się wyciszyć, pracować na jakimkolwiek wewnętrznym balansem, skoro - cytując Adama Miałczyńskiego - każdy mój dzień składa się z jakichś takich gówien. No każdy.
Zjadłam dziś trzy posiłki i nawet byłam bliska poćwiczenia, ale doszłam do wniosku, że jednak mi się nie chce i wolę pozabijać zombiaki :P Może jutro się uda. Nic na siłę :)
Tym oto mało optymistycznym akcentem żegnam się z Wami. Aż się boję jutra...
Buziaki, ula