Jak w temacie. Codziennie widzę tu posty kobiet, które ograniczają sobie spożycie kalorii, a potem czują się źle, gdy rzucą się na jedzenie. I nie piszę tego, bo patrzę na te nieszczęśliwe kobiety z góry. Piszę jako ktoś, kto sam kiedyś uczestniczył w tym błędnym kole, ale w końcu się z niego wyrwał. A przecież nie o to chodzi w jedzeniu. Jedzenie ma być naszym paliwem, ma nas odżywiać, ale powinno też sprawiać nam frajdę, a już na pewno nie wyrzuty sumienia. Złe emocje krążące wokół jedzenia i obsesyjne myślenie o nim nie brzmi jak frajda. I na dłuższą metę nie prowadzi to do niczego dobrego.
Jutro mija okrągły miesiąc, odkąd jestem na wysokowęglowodanowej diecie wegańskiej. Schudłam pięć kilo. Nie głodziłam się, nie chodziłam głodna. Niezdrowe zachcianki mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, a i tak nie były silne. A wczoraj miałam pizzę przed nosem i jej nie ruszyłam. Ale co najważniejsze - przez cały ten miesiąc miałam tylko jeden napad kompulsywnego jedzenia, który i tak był o wiele słabszy niż te, które miałam poprzednio. Kiedy wcześniej miałam jeden napad w tygodniu to i tak był powód do radości, bo zwykle zdarzało się kilka. Dla mnie ta dieta, a raczej sposób odżywiania to dietetyczne remedium i objawienie.
Moje włosy odżyły i wypada ich o wiele mniej. A z paznokciami przestaje sobie radzić obcinaczka. Cera stopniowo się poprawia, ale chyba nikt nie wyleczył trądziku z dnia na dzień. Ale i tak w porównaniu z tym, co moja skóra przeżywała w wakacje to niebo i ziemia.
Tutaj się powtórzę, ale krótko: moje ciało pachnie lepiej i wszystko to, co zostawiam w kiblu również.
W podsumowaniu tygodniowym pisałam o spokoju. Że jestem spokojniejsza, bardziej zrównoważona. Otóż pod tym względem jest jeszcze lepiej, ale pracuję nad sobą, nie tylko dietą. Jednak uważam, że dobra dieta to podstawa podstaw. Jeszcze miesiąc temu depresja zaglądała do mnie przez okno nocami.
Poziom energii jest zadowalający. Jestem z natury leniwcem i kanapowcem, a mimo to znajduję coraz więcej chęci na ćwiczenia. Jednak nie spieszę się z tym. Mój słomiany zapał bywa zwodniczy, więc jestem ostrożna.
Na początku ograniczałam kalorie, starając się mieścić w przedziale 1600-2000, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że po prostu nie będę jadła powyżej dwóch i pół tysiąca. Gdybym miała uśrednić kalorie, napisałabym, że zjadałam około 2200 kalorii dziennie. Trochę ćwiczę, ale moja wydolność jest tak słaba (praktycznie nigdy nie ćwiczyłam, wiecznie zwolniona w wf-u), że po 10u minutach treningu kardio wysiadam.
Dzisiaj na śniadanie wypiłam szejka z łyżeczki siemienia, trzech garści szpinaku, dwóch jabłek i dziesięciu bananów. Na obiad zjem zapewne pieczone bataty. Co do kolacji - nie zdecydowałam się jeszcze, ale będzie to pewnie jakaś kombinacja białek i tłuszczy.