Jestem, jestem! Jelitówka chciała mnie zniszczyć, nie dałam się! To co w piątek się zaczęło to istny armagedon, byłam cała obolała jak przy grypie i wymiotowałam jak na zawołanie. Zaczęło się w nocy z czwartku na piątek - od 1 w nocy wymioty, do rana byłam tak umęczona tym wymiotowaniem, że moje zapotrzebowanie na sen było tak duże jakbym 3 doby łóżka nie widziała... Rano zanim Luby wrócił po nocce to ja już zdążyłam uryczeć się kiedy usiłowałam zrobić dziecku śniadanie, takiego bólu każdego mięśnia nie pamiętam żebym miała okazję zaznać. Nawet moja córka (16 miesięcy) widziała co się ze mną dzieje i skupiała się tylko na pocieszaniu mnie, przytulaniu, głaskaniu. I niech mi ktoś powie, że takie dziecko nie jest mądre, że nie widzi, że mama płacze albo jest smutna... Przyszedł Luby to mi pomógł, póżniej po śniadaniu córcię mama wzięła pod swe skrzydła, poszły na spacer wtedy D. postanowił odespać zarwaną noc a ja dalej wymiotowałam z częstotliwością większą niż ilość palców u rąk w ciągu godziny... I tak czułam się aż do dzisiaj, 4 dni wyjęte z życia. Przyszły moje długo wyczekiwanie buty w piątek a ja dopiero dzisiaj je przymierzyłam - nawet Luby się śmiał, że na prawdę musi być źle ze mną skoro takie rzeczy zostawiam na potem. Przez te kilka dni modliłam się żeby tylko córcia się ode mnie nie zaraziła, bo to byłby armagedon do kwadratu.
Co do mojej relacji z D. - rozmowa była, obiecanki były, poprawa była. No właśnie była - taki mały standardzik u niego. Sądzę, że jestem Wam winna małe streszczenie naszego żywota. Miałam wybór albo nic się nie odzywać albo jak już mówić to opowiedzieć z grubsza wszystko a nie ni z gruchy ni z pietruchy przedstawiam obecną sytuację nie wspominając o tym co było kiedyś, a przecież wszystko co dzieje się teraz jest efektem tego co miało miejsce w przeszłości.
Znamy się od czasów kiedy to w moich nastoletnich czasach dorosłam do spędzania czasu na osiedlowym trzepaku. Dzieci bawiły się na placu zabaw, a nastolatkowie mieli przywilej zajmowania trzepaka. Wspólne osiedle, mieszkaliśmy kilka bloków od siebie. On 5 lata starszy, typowy lowelas. Wyrywał jedną za drugą za czasów siurka. Byłam świadkiem jego pierwszego poważnego związku, który rozwalił się, po prostu trafił na księżniczkę i każdy twierdzi, że podziwiają go za to jak się dla niej poświęca. Widziałam jak kochał nad życie, jak cierpiał kiedy w końcu powiedział stop. Po tej dziewczynie pojawiła się kolejna, kolejny poważny związek, zamieszkali razem w wieku 21 lat i wspólne mieszkanie zweryfikowało wszystko, nie umieli się dotrzeć i rozeszło się wszystko po kościach, Widać było, że nie cierpiał zbyt mocno ani nad wyraz długo. Później wspominając ten związek wielokrotnie potwierdził, że chyba jej nie kochał, że była kimś na zasadzie pocieszenia po tej pierwszej, W wieku 22 lat, kiedy to ja już miałam te 17 dalej całą paczką spotykaliśmy się na trzepaku. Ja już byłam po jakiś tam szybszych biciach serc ale nie miałam jeszcze żadnego chłopaka. I tak oto któregoś wieczora kiedy mieliśmy okazję zamienić ze sobą kilka zdań powiedział mi, że kilka dni temu zauważył we mnie kobietę, że wydoroślałam a on wiecznie widział we mnie te dziecko z początków trzepaka. Zaczęło się - rozmowy, spacery - długo byłam oporna na jego zaloty. Ale w końcu uległam. Oj było jak w bajce... Do dziś pamiętam jak przez nasze pierwsze 3 lata zgodnie twierdziliśmy, że nie umiemy się kłócić, jak każdy twierdził, że ciężko uwierzyć, że istnieją aż tak zgrane pary. My po prostu traktowaliśmy się jak najlepsi kumple - potrafiliśmy rozmawiać godzinami, dogryzaliśmy sobie jak mało kto, chodziliśmy razem na siłownię, oglądaliśmy mecze i graliśmy w gry. Później zamieszkaliśmy razem. Zaczęła nas zjadać rutyna... Ale nie daliśmy się, dzięki temu, że umieliśmy rozmawiać dochodziliśmy wielokrotnie do porozumienia, znajdywaliśmy rozwiązania dla tej sytuacji, Ja studiowałam, on pracował i tak mijały lata...Mieszkaliśmy razem, ślubu nie planowaliśmy - nie czuliśmy takiej potrzeby. Sądzę, że wynikało to z tego, że rodzice wciąż wypytywali o ten ślub, bo przecież nikt nie widział dla nas innego zakończenia niż przysięga przed ołtarzem. I chyba ta presja sprawiała, że chcieliśmy pokazać, że i bez ślubu może być cudownie i można tak żyć latami. Poza tym nie do końca mieliśmy wizję na ten ślub - raz marzyło mi się, żeby tata prowadził mnie do ołtarza i było 150 osób a za chwilę twierdziłam, że kiedyś przejeżdżając koło USC zajedziemy i tak spontanicznie w trampkach weźmiemy ślub. Czas leciał, przyszedł ostatni rok studiów. Postanowiliśmy, że po mojej obronie zaczniemy starać się o dziecko. Szybko odstawiłam tabletki i już na obronie byłam z brzuchem. Ciąża zagrożona - leżałam plackiem. D. pracuje więc przeprowadziłam się do mamy, bo potrzebowałam kogoś 24 na dobę pod ręką. Pomieszkiwał razem z nami aczkolwiek uciekał w pracę, kolegów. Czuł się u moich rodziców nieswojo stąd też szukanie zajęcia aby jak najmniej spędzać czasu ze mną. Po urodzeniu córci pierwsze 3 tygodnie spędziłam u mamy, później wróciliśmy do nas. Ale on dalej uciekał w pracę, kolegów. Pracuje w fabryce a jego rodzice mają sklep budowlany i po pracy jeszcze dodatkowo dorabiał u nich rozwożąc towar po klientach (robił to od x lat z różną częstotliwością), często jeździli z nim koledzy więc miał towarzystwo i czas miło płynął. Różnicy w naszym domowym budżecie jakieś znaczniej nie było ale on lubił to robić więc nawet jakbym chciała wybić mu to z głowy to byłoby ciężko. Ja angażowałam się w opiekę nad dzieckiem, fakt, może go trochę zaniedbałam. Ale to kiedy ja byłam w zagrożonej ciąży zostałam zaniedbana przez niego. Spędzałam całe dnie w łóżku na zmianę wałkując książki lub telewizor a on zaglądał do mnie, żeby się wyspać albo żebym nie gadała, że ma mnie gdzieś. Zdarzały się dni, że do mnie nie zaglądał... Po porodzie pomagał mi kąpać dziecko, czasami pobawił kiedy ja chciałam się umyć, w niedziele odwalił z nami spacer i to na tyle. Wciąż tłumacząc, że pracuje tam gdzie ma etat i jeszcze u rodzicow i to wszystko z mysla o nas, zeby byly pieniadze, zeby nam sie lepiej zylo, Prosiłam, zeby odpuszczal sobie pracę u rodzicow bo zaniedbuje w ten sposob nas ale ale na nic moje prosby. Zaczełam odkrywac, ze np wykonuje godzinny kurs a nie ma go 3 godziny - bo czesto towarzysza mu koledzy i czasami do kogos zajada albo podskocza na kebaba. I tak zaczelo sie sluchanie , ze tego musial podrzucic na dworzec a ten mial kapcia w samochodzie i dlatego tyle zeszlo... Rozwozenie towaru to byl dodatek, to pretekst aby wybyc z domu. Bral kolegow i zaczynal sie 'wesoly autobus'. Wielokrotnie w rozmowach ja obiecywalam poswiecac mu wiecej uwagi, okazywac wiecej uczuc itp a on mial ograniczyc kolegow, znalezc dla nas wiecej czasu. Kilka pierwszych dni po rozmowie bylo super, chorowalam a on zajmowal sie małą. Ale dzisiaj juz czuję się dobrze i co ma miejsce? Dzis o 15 wyszedl rozwozic towar, wrocil po 20 (wiadomo, ze ze 2 godziny musial gdzies zabalowac, bo kto o 20stej rozwozi towar), zjadl, wykapal sie i poszedl do pracy na 22. Zwiększyłam ilość miłych słow i gestow o 500%, postaralam sie dzisiaj ze sniadaniem i obiadem i tyle mam w zamian... Jutro będę z nim o tym rozmawiac, musimy wszystko wyjasniac sobie na biezaco. Dzisiaj bylam zbyt wkurzona zeby cowolwiek poruszac. Plus taki ze wychodzac do pracy powiedzial, ze jutro ma caly dzien wolny i nie planuje nic robic wiec caly dzien spedzimy razem, Ale jak to bedzie w praktyce - czas pokaze.