Tym razem jest inaczej.
Przeszłam bardzo długą drogę - 10 lat chudnięcia i tycia. Potem 4 lata bez diet, rozpoczęte kursem Emocji się nie je, gdzie zrozumiałam, że to nie jest kwestia diety ani silnej woli. Potem przygody z Anonimowymi Jedzenioholikami, ale to były jakieś magiczne sztuczki, mające obarczyć Siłę Wyższą odpowiedzialnością za to, że żrę. A potem trafiłam na jedzenie intuicyjne. Byłam na kilku kursach, szkoleniach i warsztatach, gdzie zrozumiałam, że mogę jeść normalnie i nie tyć, a także dzięki ruchom ciałożyczliwości - zrozumiałam że tak naprawdę wcale nie muszę chudnąć, żeby być zadowoloną z życia. Bo przez wiele lat w epicentrum mojego życia była walka o figurę, a zaniedbałam kompletnie inne sfery. Ucząc się jeść normalnie zorientowałam się, że w zasadzie nie mam pomysłu na to co właśniwie chciałabym jeść, jedzenie przestało mi dawać satysfakcję, jadłam głównie kanapki, a brak satysfakcji wynagradzałam sobie słodyczami. Czułam się kiepsko, senna, zmęczona i niezadowolona. I wtedy naszła mnie myśl, że może warto by ktoś powiedział mi co mam jeść. Potrzebna mi była inspiracja. No i padło na Lewandowską, bo wyświetliła mi się reklama na fb, a ja skojarzyłam, że dawno temu bardzo byłam zadowolona z jej pomysłów na posiłki, a do tego czułam się poprostu dobrze.
Więc tym razem jest inaczej. Nie jestem w 100% wierna diecie, to kolosalna zmiana. Większość posiłków jem z rozpiski, luźno podchodząc do wielkości porcji. Serio, w ogóle nie przejmuję się kaloriami, bardziej proporcjami. Pisałam już, że mając do wrzucenia pół banana do koktailu, ja nieraz wrzucam 2 szt jak czuję silniejszy głód. Obiady jem z rodziną, a to są zupełnie zwykłe obiady - kotlety w panierce, mielone, surówki z majonezem, ziemniaki z masełkiem. Czasem skorzystam z czegoś u Anny, ale akurat z obiadami to marnie u niej. Nie chce mi się słodyczy! Nie wiem czemu, ja się nie powstrzymuję i nie walczę z pokusą. Poprostu nie potrzebuję. Mam nadzieję, że to tak zostanie i że mi coś nie odbije za jakiś czas.
Ćwiczę trochę, 4x w tygodniu po 20 minut. Nie obchodzi mnie, że po 30 minutach dopiero ponoć spala się tłuszcz. Dla mnie ważne jest poruszać się cokolwiek, w miarę regularnie. I mam alergię na nazwy treningów typu "turbo spalanie" - kojarzą mi się z katowaniem ciała, żeby nadać mu pożądany kształt. Wolę "get stronger" co sugeruje, że będę sprawniejsza, silniejsza i ogólnie w lepszej formie i samopoczuciu. O to mi chodzi tym razem, chcę czuć się dobrze! I czuję! Aaaa,, jeszcze chodzę na burleskę 1 w tygodniu, ale to tylko po to, żeby dobrze się bawić i poczuć sexy. Choć czasem wychodzę porządnie zgrzana.
Tym razem jest inaczej, bo nie muszę chudnąć. Nie mam planu, żeby dojść do jakiejś wagi w jakimś czasie. Za małych ubrań nie mam, bo wszystkie wywaliłam. I na to wygląda, że będę miała zaraz problem. Bo spodnie, które mam na sobie zaczynają robić się za luźne, a były ciasne, że ledwo się dopinałam.
Tym razme jest inaczej, bo mam różne zajęcia, które zajmują mi głowę, piszę w pamiętniku, medytuję, zaczęłam się interesować rozwojem, choć jestem jak dziecko we mgle. Wciąż poszukuję. Ale to chociaż ma jakiś sens i głębię, a nie ciągle kręcenie się wokół wielkości własnego tyłka.
A teraz ciekawostka. Dietę kupiłam 3 października. Ale, żeby podejść do niej z takim luzem i spokojem, potrzebowałam wielu lat. Minęło 1,5 miesiąca. Waga spadła ponad 6 kg. W zasadzie prawie 7. Zdaję sobie sprawę, że teraz oscyluję wokół set pointu (wagi chronionej, genetycznie zaprogramowanej, której organizm broni jak niepodległości, ta waga w wyniku licznych diet jest znacznie wyższa od tej jaką miałam w młodości). nie przeszkadza mi to zbytnio. Nawet jak już wiele nie spadnie, to i tak będę trzymać się tego stylu żywienia w dużym stopniu, bo dobrze na mnie wpływa.
Dlatego tym razem jest inaczej, bo nie mam potrzeby raportowania każdych 100g mniej. Dlatego piszę mało, bo i o czym. Nie chcę wywlekać prywaty, bo pamiętnik jest otwarty i chcę, żeby taki pozostał. O prywacie piszę na papierze, też mi to dobrze robi.
Życzę każdemu takiego uwolnienia od fiksacji na punkcie diety, kalorii, morderczych treningów, katowania ciała ze złością, dążenia do wciąż doskonalszego wyglądu. Są ważniejsze rzeczy, późno to dostrzegłam i wiele lat zmarnowałam. Ale w sumie nie żałuję. Tak samo jak nie żałuję, że zaczęłam palić, bo uwolnienie jakiego doznałam po rzuceniu prawie 10 lat temu - bezcenne :)