No i stało sie. Moja otyłość przybrała realną, materialną postać. i to już znak, sygnał, że odwrotu nie ma, że trzeba działać i nie pozwolić się już obtłuszczać dalej.
Poszłam do pani -przesympatycznej zresztą- krawcowej, pani obmierzyła mnie, spojrzała na kiecę, powiedziała, że "no trzeba poszerzyć i to sporo" i dokonała cudu, mimo obaw, że jednak materiału nie starczy. Sprawiła, że wbijam się w tę nieszczęsną, służbową spódnicę. Niby nic, niby zwykła rzecz, pewnie pani ma z tym styczność na co dzięń, ale tak mnie to ruszyło, tak gdzieś kopnęło w to moje niewydarzone dupsko, że odwrotu nie widzę.
Tak się zastanawiam, jak to jest. Dlaczego tyjąc, nie mieszcząc się w ubrania (skutecznie upychane na dno szafy, zamiast być wyjmowane, codziennie mierzone aby w konsekwencji stały się motywacją do powrotu szczuplejszej "ja") ciągle odsuwałam myśl, że tyję, że jestem gruba, że ze szczupłej, całkiem apetycznej kobiety stałam się takim nieforemnym tworem... pamiętam, że jakieś 15 kilo temu + 5 kilo więcej niż obecnie (przy wadze 98, no pewnie w porywach do stu), tzn przed poprzednim udanym odchudzaniem, takim punktem zwrotnym były zdjęcia z wakacji. Tyłam sobie i tyłam, świadomie mniej lub bardziej, widząc narastający tłuszcz i nic z tym nie robiąc. I dopiero jak zobaczyłam się na zdjęciach, ten potworny brzuch, podwójny podbródek i tą moją "niemoją", jakby już spływającą twarz przerazilam się. I to poważnie. Tak poważnie, że na siłowni mało nie płakałam, żeby to zmienić. No i udało się. Wierzę, że tym razem też tak będzie. Kiecka- koszmar kilku ostatnich nocy, być może okaże się również tym punktem zwrotnym.
+ przypomniałam sobie, że na początk mojej drogi z walką z kg bardzo pomagało mi zapisywanie tego co zjadłam. Szczere przede wszystkim bo z założenia oszustwo nie pomaga, a oszukiwanie samej siebie wręcz szkodzi.
Na początku: wstyd i upokorzenie, swoistego rodzaju zdziwienie i zawód własną osobą, głupotą i bezmyślnością.
Z czasem: cudowna zmiana, świadoma eliminacja tego co zbędne, zmiana chemii na produkty zdrowsze i tak się samo jakoś poukladało.
Skoro wtedy pomogło to pomoże pewnie i teraz (no napewno nie zaszkodzi).
dzisiejsze jadło:
1. owsianka (3 łyżki płatków owsianych, garść goi, garść mieszanki studenckiej, mleko do zabarwienia)+ kawa z mlekiem / 6.30/
2. jabłko, pomarańcz + kawa z mlekiem /ok. 9.00/
3. kisiel (z torebki...) + kawa z mlekiem /ok. 12.30/
4. jajko gotowane, marchewka, kilka ok. 7-10 tortellini z pesto (standard, zanim zrobiłam obiad) /16.00/
5. wątróbka drobiowa duszona z cebulą i jabłkiem + surówka z kapusty kiszonej /po 17.00/
6. marchewka, 2 jajka na twardo, 3 plastry wędliny z piersi indyka, pół pomodora. /19.30/
+ ok. 1,5 l wody, duży kubeł herbaty zielonej z białą.
Jak miło jest pamiętać na koniec dnia co się jadło... jeszcze tydzien temu bym nie pozbierała do kupy tego co, kiedy jak i gdzie, zjadlam, podgryzła, podjadłam i posmakowałam.