Stopklatka - obraz filmowy zatrzymany na ekranie w czasie projekcji. I w miejscu takiego zatrzymania właśnie jestem. Tak sobie pomyślałam, że może wpis na Vitalię by mi pomógł w ruszeniu tej klatki-stopklatki jednocześnie końca i początku. A dla mnie głównie zatrzymania, beznadziejności i bezdecyzyjności bo czas diety się skończył, a w miejsce początku nic nie mam – tylko chaos.
Gdzieś w drugiej połowie stycznia coraz częściej, głównie ze względu na bolące kolana, myślałam o schudnięciu. Dziwnym zrządzeniem losu chciało mi się odchudzać, sama zresztą o to prosiłam. Ostatnio chciało mi się odchudzać 15 lat temu, przed ślubem córki.
I tak 4 lutego br. Zapisałam się na pierwszy kurs tj. 90-cio dniowe wyzwanie odchudzające u Kasi Gurbackiej, 6 lutego zapisałam się na drugi kurs, w małej grupie u dietetyczki Renaty Gorczycy. Kurs pierwszy po 2-3 tygodniach toczył się dalej, ale bez mojego czynnego udziału. Sporadycznie wykonywałam jakieś potrawy, ale raczej jako inspirację, a nie przestrzeganie gotowych jadłospisów. Kurs skończył się 30 kwietnia. W drugim kursie wytrwałam do końca tj. do 16 maja, chociaż ostatnie dwa tygodnie po łebkach. Ogólnie to wiadomości z obu kursów poszerzyły moją wiedzę o jedzeniu. W drugim chyba przez 9 tygodni prowadziłam codziennie dzienniczek odżywiania, więc mogłam sobie wprowadzać wiedzę w życie codzienne. Zaczynałam kursy z wagą 96,6 kg, kończyłam 84,6.
Reszta czasu do dziś to: tydzień opieki nad mamą bo siostra wyjeżdżała, tydzień w domu, Tydzień na Diecie Dąbrowskiej w Brzezinkach, tydzień w domu, tydzień na wczasach z mężem, po powrocie bardzo zabiegany tydzień w domu. Przez pobyt z mężem nad jeziorem Turawskim przytyłam tyle ile przez turnus na diecie Dąbrowskiej, czyli 0,4 kg. I tak sobie tyłam i chudłam. Teraz jest 4 lipca, od ubiegłej niedzieli myślę, próbuję i zamierzam określić co będzie z tym moim odchudzaniem dalej, niezależnie czy nazwę to stabilizacją czy jakoś inaczej.
I siedzę w tej stop-klatce i patrzę na to, że kawałkami czasu stosuję się do diety, a kawałkami objadam się tak, że aż muszę połykać krople na żołądek.
Dziś się zważyłam - jest 81,2 kg. Łącznie minus 15,4 kg w czasie 5 miesięcy.
Jest we mnie takie mocne wręcz niepodważalne przekonanie, że przytyję, bo wszystkie moje odchudzania tak się kończyły. Jest też świadomość, że umiem i mogę zrobić inaczej.
To tak jakbym nie mogła wybrać, określić swojej tożsamości na teraz – czy znów iść w ofiarę czy w odpowiedzialność?
Byłam 2 lipca u dietetyka i już myślałam, że jest ok., dam radę – i potknęłam się o ...ale.
Ja tak prawdę powiedziawszy to nawet nie wiem czego chcę, bardziej wiem, że nie chcę wrócić do tego co było. I tak w miejsce radosnej zmiany jest w mojej głowie czarna dziura, takie pogranicze chaosu i bezsensu.
No i co – muszę wrócić do tego czego chcę.
Pamiętam, jak na obozie odchudzającym w III kl. LO chciałam schudnąć do 61 kg. I to mi się nie udało, skończyłam obóz z wagą 62 kg.
I teraz to osiągnięcie wagi 61 kg jawi mi się (od początku odchudzania) jako cel na teraz. I innego nie mam, on wskakuje jako pierwsza myśl, mimo że ja właśnie teraz wyśmiewam ten cel jako głupi i nierealny. Już przy wadze 81 kg. wisi mi tłuszcz wielkim zwałem pod brzuchem, pelikany na ramionach wiszą swobodnie, a całe ciało zrobiło się galaretowate z pomarszczoną skórą. Wizja chirurga plastycznego wycinającego skórę jest nie do przyjęcia, a nawet nie wyobrażam sobie jak wyglądałabym chudsza jeszcze o 20 kg.
Wiem, że gdybym ćwiczyła to tego w takim stopniu by nie było, ale wiedzą się mięśni nie zbuduje a ćwiczyć mi się nie chce. Co prawda na tłuszcz zwisający z luźną skórę pod brzuchem niewiele by to dało, bo mięśnie są na brzuchu, ale może coś.
Wiem też, że swój wysiłek powinnam też, a może przede wszystkim, skierować na poprawę kondycji i sprawności ciała, ALE mimo codziennych chęci i zamiarów to nic nie ćwiczę. I tak miotam się w mojej czerwonej klatce stopu i dobrymi chęciami swoje piekiełko brukuję. Dokładnie tak jak przed czasem gdy mi się zachciało odchudzać, ale czy zachcę ćwiczyć?