Dziewczyny, bardzo Wam dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim wpisem :) Euforia, która mnie ogarnęła po wizycie u ginekologa była nie do opisania. Powiem tylko, że nie spalam całą noc przed USG przygotowując sie na wszystkie możliwe scenariusze, a gdy moja gin powiedziała "rośnie w Pani Maly Człowiek" wybuchnęłam tak niepohamowanym płaczem, żę trzeba bylo iść po mojego P., żeby mnie uspokoił. Zwykle nie jestem aż tak spontaniczna...
Reakcje moich rodziców - bezcenne, cudowne przeżycie, które będę chować w sercu do końca moich dni (i przy okazji oglądać, bo P. nagral wszystkie reakcje na telefonie).
Od tego czasu zdążyłam przeżyć kilka tygodni kompulsywnego jedzenia i zaspokajania przedziwnych zachcianek kulinarnych. Były też (i nadal się trafiają) dni, gdy leżę bez energii i zastanawiam się, czy zwymiotuję, czy nie. Zaczęłąm też znowu się martwić, bo okres największego zagrożenia jeszcze nie minął. Ciągle dotykam piersi, żeby sprawdzić, czy nadal bolą i czy objawy ciążowe przypadkiem nie ustępują. Trochę zazdroszczę tym mamom, które nie miały przykrych doświadczeń i z ufnością przeżywają każdy dzień ciąży. Ja uspokoję się po kolejnym USG, a tak na 100%, to gdy Mój Maluszek skończy studia, wyjdzie za mąż/ożeni się i usamodzielni ;)
W przyszły poniedziałek mam spotkanie z położną, która wyznaczy mi termin USG -- tak więc, jeszcze ok 2 tygodnie stresu, ale też dużo nieśmiałej nadziei, że wszystko będzie dobrze. Tak bardzo bym tego chciała.