W poniedziałek zaczęłyśmy z koleżanką dietę kopenhaską.
Przyłączyłam się dla towarzystwa i trochę też z nadzieją, że spadnie mi oponka pod biustem, która stała się zauważalna, gdy siedzę.
Pomyślałam: czemu by nie? Mam złe nawyki żywieniowe i nie jadam śniadań. Praktycznie do 16-17 mogę nie jeść nic. A potem niby nic, a zaczyna się pakowanie, jak w śmietnik. Dlatego rzekoma drastyczność diety kopenhaskiej mnie zupełnie nie przeraziła. Wręcz odwrotnie. Zaczęłam jadać lunch . Nastawiłam się optymistycznie do całego procesu 13 dniowego jedzenia "trocin" jak mówi moja koleżanka. Wspólne "dietowanie" jest naprawdę sympatyczne i... zabawne. Ale o tym w kolejnych wpisach.
Jak na pierwszy raz starczy. Poza tym muszę poznać możliwości tutejszego blogu.
Jeśli ktoś to czyta, to pozdrawiam serdecznie i ślę pozytywne myśli. Wspieram Was w poczynaniach na drodze ku szczuplejszej sylwetce i lepszemu samopoczuciu. A co? Na pewno będzie. Tyle fatałaszków w szafie wisi .