Wczoraj wstając od vitaliowego wpisu sama siebie zwyczajnie znokautowałam! Zamiast zająć się rzeczywistym sprzątaniem szafek, jak miałam w planie, zaczęłam czyścić szafkę kuchenną pod kątem zawartości... Wyciągnęłam mleko w proszku, wióry kokosowe i inne śmieci i zaczęłam robić kulki! Czaicie?! Zrobiłam kulki! nawet się lekko zirytowałam przy okazji, bo zamiast lepkich okrągłych początkowo wyszła mi kruszonka. Więc całą swoja uwagę skierowałam na zwiększenie spoistości debilnych kulek...
A potem trzeba mi było ruszać w miasto, załatwiać sprawy przedwyjazdowe. Tyle dobrego, że ostatecznie kupiłam bilety samolotowe dla Tomka i dla nas do wyfrunięcia z Islandii. Lecimy 30 października, nie do wiary,że to się naprawdę dzieje!!!
Ze sprzątania wyszły więc grube nici. I, jak się można domyślać, z mojej rundki 5 kilometrowej również dupa. A nie! Do maszerowania w deszczu jakoś potrafię się zmobilizować. To pewnie wyrzut sumienia, za te 5 pojedzonych kulek, obok których nie mogłam spokojnie przejść. Booooszszsz! nawet moje dziewczyny mniej zjadły... Jakby nie patrzeć najlepszą motywacją dla mnie do wyjścia (w deszczu! a co tam) jest powiedzenie sobie:
DOBRA, IDĘ! ALE DZIŚ NIE BIEGNĘ ANI KAWAŁECZKA!
To na mnie naprawdę działa. Bieganie jest mączące, to jednak pot i wysiłek. Maszerowanie to trochę lżejsza jakość, to bardziej spacer. Wyszłam koło 5 po południu, mżyło ale z przebitkami słońca, więc tęcza i cudne jesienne kolorybyły! Warto, naprawdę! Szłam ja sobie w takim zestawie na brzydką islandzką pogodę: spodnie przeciwdeszczowe i stara kurtka, w której tu przyjechałam, kupiona przed wyjazdem z przeceny ,już wtedy lekko za duża. Do tego bez zimowej podpinki i ja z mniejszą o jakieś 8 kg wagą, więc ta kurtka na mnie dosłownie wisi. Idę sobie, ortaliony szeleszczą. Idę i czuję się jakbym była w namiocie podczas deszczu: ciepło, sucho, na zewnątrz pada a ty lezysz sobie, zerkasz przez "rozporek" od namiotu i rozmyślasz, jak fajnie. No, tak się wczoraj podczas mojego marszu poczułam, tyle że namiot taki bardziej przenośny i z leżeniem coś nie tego... To słonce i kolory mi tak miło porobiły w głowie.
A nawet teraz, zasiadajac do komputera czułam jedynie ogromną apatię i chęć wrócenia do ciepłego łóżka. Popisawszy o spacerze, poczułam się znacznie lepiej. Wyobraźnia ma moc, koleżanki.
Dziś w planach mam wyjście do kina z dziewczynami. Z coli na bank zrezygnuję, dla mnie to naprawdę syfiasta sprawa, nie cierpię tych bąbelków ani picia na słodko. Ale popcorn pewnie zaliczę, hmmmm. Chociaż kiedyś sprawdziły się w kinie wafelki ryżowe... Mam też jęczmienne krakersy, które niedawno piekłam, bo przecież czyszczenie szafek... jasna sprawa... taaaaa