Moja głowa widzi co raz to więcej rzeczy, które są we mnie złe. I odczuwam potrzebę coraz większej zmiany swoich nawyków, przyzwyczajeń i innych rzeczy. Po pierwsze to sprzątanie. Z każdym dniem widzę coraz większy brud.. i ja uwierzcie mi naprawdę jeśli czegoś nie przejadę ścierką to uważam ze tam jest brudno... chociaż wygląda na czyste. W związku z czym sprzątam dalej na potęgę.... już dziś zamierzam zakończyć ten etap. Zrobię się pedantką :)
Kolejna sprawa to ja. Robię dziś sobie salon SPA. Od samego rana maseczki, manicure, pedicure, depilacja, wlosy -> wszystko od A do Z. Wrócę do pracy po 4 dniach urlopu wypoczęta :)
Sprawa trzecia, od wczoraj wieczora nie daje mi spokoju. Odezwał się wieczorem do mnie ten, który jest od daaawna ale "nigdy nic" tak było oczywiście z mojej strony. On tam czasem robił jakieś podchody. Jednak wczoraj to już pojechał po całości.. wrócił jak to stwierdził "naje..", ale nie pijany. Nie wiem czy to się wg niego różni, ale cóż i oczywiście po kilkunastu minutach rozmowy zaczął temat, że ja to go nie lubię. Chwila przedrzeźniania i wywalił tekstem, że on to mnie kocha. Obróciłam w żart. Ale za moment znów że on mnie kocha taką jaka jestem i to od kilku lat. Po czym zasnął w najlepsze, a ja się cieszyłam, że to koniec tej rozmowy. Powiem Wam, że mnie zamurowało. Mam ambiwalentne uczucia. Dawno nie dowiedziałam się od żadnego faceta że mnie kocha, więc miło się na sercu zrobiło :) Ale z drugiej strony, co ja mam z tym fantem zrobić? Nie wiem czy to było na zasadzie żartów, czy po alkoholu mu się na szczerość zebrało (już parę razy słyszałam taki tekst, tez po alkoholu zawsze, ale wtedy był jakiś facet w moim życiu i temat sam zanikał), czy co? W każdym razie teraz, przyznaje się szczerze, brakuje mi tych motyli w brzuchu, takich miłosnych endorfin. Tego wszystkiego związanego z zakochaniem. Mogłabym w to wejść, ale to nie było by na stałe. Bo ja nie chce z nim nic na stałe, bo to nie facet dla mnie i nie na stałe. Wiecie to taka znajomość z wakacji za czasów liceum na wsi u dziadków. Kiedy liczył się fun. Każde poszło w swoją stronę, ja się "kształcę, edukuję itd. same wiecie" a on od 18nastki żyje na koszt rodziców bawiąc się w duże dziecko w najlepsze, często z %. Początkowo tłukłam do głowy, podsuwałam pomysły na życie inne niż zabawa i %. Ale odpuściłam. A teraz to... naprawdę nie wiem jak to rozwiązać. Może słowem o tym nie wspomnie, ale mimo wszystko to jest. Dać szanse na "nas" bym mogła - ale po co? żeby za parę tygodni, miesięcy go zostawić? zranić? płakać sama? czy by to przetrwało..a on się nie zmieni, za dużo razy próbowałam go zmienić bez efektów, a sama z własnej woli mam wejść w związek od razu z problemami %? Muszę to rozwiązać, w taki sposób by wilk był syty i owca cała.. ale naprawdę nie mam pomysłu jak to zrobić...