Koniec stycznia. 5 weekend w pracy. Myślałam sobie rano "a będzie dobry dzień. Przynajmniej doktor ok". I było mimo całego zapierdzielu ok. Ogólnie było ok. Aż do popołudnia. Kiedy dostałam "jak obuchem w głowę", odrzuciło mnie... odbiłam się jakby o ścianę i powolutku spadłam... powietrze uszło... Teraz wróciłam do domu i walczę ze sobą, aby nie wlać sobie wina, nie zapalić papierosa, nie rozplakac sie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek by mnie to obeszło... a jednak,..
Mam w pracy doktora, z którym od pierwszego momentu spotkania było "coś". Nie, nie będzie do klasyka dowcipów.. nie, to nie taka relacja. To była i jest dziwna relacja. Niby coś, jednak nigdy nic... Najpierw pół pracy myslalo, że my sie znamy od lat bo relacja po imieniu, a pozniej pol oddziału chciało mnie z nim zeswatać (jak rozstał się 3 miesiace przed slubem z narzeczona). Ja się broniłam rękami i nogami.. w ogóle było mi cięzko. Tylko ja byłam z nim po imieniu, tylko do mnie mówił na ty przy reszcie, slyszalam docinki i sledztwo z ich strony. Tylko ja jak poszlam załatwilam co chcialam i jak chcialam. To za mnie nie raz szedł i robił zlecenia jak się nie wyrabiałam z robotą. I tak sobie 2 lata żylismy na oddziale. Nie raz słyszałam, że "szukam ksiecia z bajki i książe na oddziale czeka". Czy od moich dziewczyn, że "z tego coś będzie", "macie się ku sobie". Zawsze wyśmiewałam. Potem uszlyszłam od szefowej że mnie ustawi na wszystkie jego dyżury... i jak zobaczyłam swoj grafik styczniowy to myślalam ze padne. I padłam.. jego 5 dyżurów i na każdym jestem ja. I jak się miedzy nami zmieniło przez ten miesiąc zmieniło. Chodził za mną, gdzie ja to i on... Uśmieszki, oczka, zagadywanie... Nawet nie wiecie jak mi było ciężko.. Serio no nie wiedziałam jak się zachowywać. Ale, aż z przyjemnością czekałam weekendów w pracy. Mimo, że zapierdol to ja wychodziłam z pracy z uśmiechem.
Kiedyś rozmawialam z przyjaciołką o tak o, o życiu. Powiedziała mi że szukam idealu, a ideałów nie ma i ja też nie jestem idealna. Tak i ja to wiem, ja jestem zakompleksiona, ja uważam, że na nikogo nie zasługuje. Ze jestem beznadziejna. Ze to ze tamto. I nawet nie wyobrazacie sobie jak wiele się w mojej głowie przez ten miesiąc zmieniło.. jak wiele przez pol roku się zmieniło w moim ogarnięciu.. Wraca tamta ja. Tamta dziewzyna, która umiała flrtować z facetami. Uwierzcie mi, że tydzień temu w pracy stwierdziłam, ze chyba az za dobrze nam się współpracuje. Aż mi było głupio przy pacjentach, jak na wizycie stawał obok mnie tak blisko, że prawie czułam jego oddech na swoim karku. Jak kończyłam zmiane usłyszłam "ze no szkoda mu że ide, bo wolalaby zebym zostala, ale rozumie bo sam by poszedł", Na tygodniu miałam dyżur i w zdaniu nie usłyszałam swojego imienia przy pacjentach i drugiej doktor mlodej w wersji standardowej tylko w wersji zdrobnialałej. Wychodził z pracy 3 razy, i wyjść nie mógł. Ja dalej się z tego wszystkiego śmiałam. Nastepnego dnia dowiedziałam sie ze moja młodsza siostra w tym roku bedzie jednak brać slub.. pomyslalam cholera.. kolejne wesele. Kolejne w innym miescie. Skąd ja wezmę tylu facetów. Wczoraj wracalam z pracy z kolezanka i ona mi rzuciła, wezmiesz sobie J. - znow wyśmałam. Ale potem wracałam autobusem i pomyslalam, że może to i nie głupi pomysł. Może trzeba dać temu szansę. Może trzeba zluzować. Może nie taki diabeł straszny jak go malują Może ja za dużo wymagam. W końcu idealna nie jestem. Stwierdziłam, że co ma być to będzie.. tym bardziej, ze horoskop mi przewidział "Ze miłośc jest tuż za ścianą".
A dziś nawinęłam się na rozmowę dziewczyn, że J - ma doktorową. I to byl obuch prosto w głowę... poczułam znajome de ja vu. Kiedy zaczynało mi zależeć jak było za późno..."odbiłam się i spadłam". Potem nawinęła się gadka o walentynkach. J- ma dyżur, a moja to jedyna wolna niedziela od 2 miesięcy. I jedna dziewczyna mowi do niego, ze "przeciez nie przychodzi w walentynki" on:"jak nie przychodzę? przychodzę!" ona: "no jak doktor może przychodzić w walentynki". a J. spojrzał na nie, na mnie i... uratowała sytuację druga która stwierdziła, że ona nie przychodzi. A potem do końca dnia to już nie byłam ja. udawałam. Teraz sobie myślę o co chodzi? Przeciez go nie chciałaś Przecież za "katolicki". Przeciez za mało "ogarnięty" , "za spokojny". A teraz co? serce zakuło... jak 1.5 roku cie z nim swatają to nie chcesz, a teraz boli... Nawet doktor druga mi dziś powiedziała, że "J. to dobry chłopak, nawet jak coś zrobi źle to nie specjalnie"
Eh, jestem beznadziejna....
"Czy wierzysz w przeznaczenie? Zdarza się On. Ten przeznaczony. Ten, dla którego będziesz najważniejsza. Poznać go bardzo łatwo. To On Cię będzie szukał. To On nie pozwoli Ci odejść bez adresu, telefonu, komórki, znajomości Twoich ulubionych kwiatów, kolorów, książek, filmów, szkoły czy uczelni. To On Cię odnajdzie, napisze, mimo że nie lubi pisać, przyjedzie - mimo deszczu, nie zapomni o Twoim poprawkowym egzaminie, chorobie cioci, kłopotach na uczelni. Zadzwoni, mimo że rozmowy międzymiastowe nie są tanie. Jeśli Cię nie będzie w domu rano, złapie Cię wieczorem. Jeśli nie zastanie Cię wieczorem, spróbuje rano. Albo w południe. Na imieniny dostaniesz telegram albo kwiaty przez posłańca. Albo śmieszną kartkę. Albo małą paczuszkę. Będzie pisał listy i będzie tęsknił. Nie pozwoli Ci zniknąć. A jeśli już się tak zdarzy, że przewrócisz mu w głowie kompletnie, ale umkniesz mu, niepewna swoich uczuć, a On dopiero po rozstaniu zorientuje się, że warto to coś, co między wami się wydarzyło, pielęgnować - odnajdzie Cię, z całkowitą pewnością."