...czyli wypadki z życia :)
Zawodowo:
Poszłam dzisiaj do Szefa, co by mi podpisał Raport Kasowy. Na Raporcie stoi napisane, że zasiliłam kasę xxx zł pobranymi z rachunku firmowego. Problem w tym, że z rachunku te pieniądze jeszcze nie zeszły. Jurek poradził, żebym wypłaciła jeszcze raz tę kasę i podzieliła się z nim - zawsze te parę złotych będziemy do przodu :D No i tak sobie zaczęliśmy żartować, ponoć w Australii był taki przypadek, że para znalazła na swoim rachunku 4 mln Euro nie-wiadomo-skąd (czyt. pomyłka bankowa), wypłaciła tę kasę i zmyła się prędziutko, nikt nie wie, gdzie jest i jak pieniądze odzyskać. No i Jerz radził to samo - wypłacić, ulokować gotówkę na Kajmanach (albo w teczce w skrytce bankowej założonej na nazwisko Babci) i zmyć się, a co. A później tłumaczyć, że nie pamięta się, co się z pieniędzmi stało. A po dwóch latach, jak już z pierdla wypuszczą, "przypomnieć" sobie i żyć długo i szczęśliwie.
Ale - problem był kolejny - jeżeli się skarbówka dowie? To domiar przywalą i udziabią 50% tytułem podatku. A co mi tam - gdybym miała 4 mln Euro i musiałabym oddać nawet połowę, to i tak krzywdy by nie było.
Ale że Jerz jest pomysłowa głowa, to wymyślił - powinnam powiedzieć w skarbówce, że to pieniądze z nierządu. I wtedy hugona zrobią - nie mają prawa opodatkować czegoś, co pochodzi z rzeczy niedozwolonej, he he. No bo jakby to wyglądało - państwo czerpie dochód z nierządu?? Popatrzyłam na Jurka i pytam "Panie Jureczku, ale ja? Nierząd? Za 4 mln Euro? Kto by mi uwierzył?" Na co mój Szef odpowiada z szatańskim uśmiechem: "No, ja bym uwierzył"...
I teraz nie wiem, czy się cieszyć - że wyglądam, jak 4 mln Euro, czy płakać - że Jerzy byłby skłonny uwierzyć w mój nierząd :P
Prywatne:
Wracam sobie któregoś pięknego dnia do domu, autkiem. Oczywiście, że śpiewam za kierownicą, a jakże. Turlamy się pomaleńku, bo w korku - jak to po 16, na jednopasmowej drodze dojazdowej do obwodnicy Trójmiasta (mam to nieszczęście, że mieszkamy za oba zjazdami - i na Gdańsk i na Wejherowo). Turlam się, turlam, śpiewam i zawodzę. Wyglądam głupio, ale w odwłoku to mam - szczęśliwam, jak prosię w deszcz, bo to akurat ten dzień, kiedy nie mamy planów na popołudnie i możemy sobie na spokojnie pojechać i np. zakupy zrobić, czy spacer z Myszą uskutecznić. No, to jadę sobie. Wciskam sprzęgło, żeby zredukować i co? I dupa. Sprzęgło lata, drążek od skrzyni biegów ani drgnie. Dobrze, że zachowałam przytomność umysłu i resztką rozpędu zdołałam wjechać częściowo na chodnik, żeby całkiem drogi nie zatarasować. Przypomnę: godziny szczytu, jednopasmowa droga dojazdowa do obwodnicy a mi się auto zesrało (że się wyrażę, jak dama...) - no po prostu czad... Złapałam za telefon i dzwonię do Chłopa "ratuj!". Maciej, że już jedzie. No i stoję sobie, częściowo na chodniku (BTW - akurat trafiłam na przystanek autobusowy :D) a dupka mi wystaje na ulicę. Dwa osobowe się zmieszczą, autobus dał radę, ale TIR? No nie, zatrzymał się za mną i wylazło dwóch wielkich chłopa. Już myślałam, że mi wklepią... Wysiadłam z auta, żeby się wytłumaczyć (no i jak byłam ubrana? No jak? Oczywiście, że miałam krótką spódniczkę - blondynka w mini, ju noł...) a panowie ochoczo przepchnęli furkę, razem z Maćkiem, bo właśnie nadjechał. Ale zatarasowałam pół Gdyni, yyyy.... No i ze spokojnego popołudnia zrobiła się wielka zbita dupa, bo trzeba było gnać do mechanika - może ktoś mnie przyjmie? I stres, jak ja do pracy z tej mojej wsi się dotarabanię? A to jeszcze był dzień finału LM, więc Maciek musiał być wieczorem w domu, bo przecież meczyk o puchar... Okazało się, że to nie urwana linka sprzęgła (czego się bałam) a poluzowała się jakaś pompka - naprawa trwała jakieś 15 minut, a kosztowała niemal 300 zł. To tak, jak w dowcipie: "Uderzenie młotkiem 2 zł; wiedza, gdzie trzasnąć: 98 zł".
Rodzinnie:
Bylim na weselu w sobotę. Wydawało mi się, że ładnie jestem ubrana. Pewnie i ładnie, ale jak zobaczyłam baby na tym weselichu, to poczułam się, jak Kopciuszek. Nie, jak kopciuszek, z małej literki ;) Ale wiecie co? Może miały bardziej wypaśne kiecki, ale czy w rozmiarze 34/36? :D Bawiłam się zacnie. Wódeczka smakowała. Tańczyłam niestety nie tak dużo, jak bym chciała. Zjadłam niestety nie tak mało, jakbym sobie tego życzyła (pyszne żarcie, mmmm....). Spałam zdecydowanie nie tak długo, jak bym tego potrzebowała :) Ale fajnie było. Lubię wesela....
Zdrowotnie:
Kręgosłup znów odmówił współpracy. Czasowe pożegnanie szpilek było łzawe ;) A poważnie - Zosia coraz cięższa, ja coraz starsza a szpilki noszę coraz wyższe. Coś z tym muszę zrobić. Na razie przeprosiłam się z płaskim obuwiem i przestałam być elegancka. Co jeszcze? Basen? Masaże? Tylko, kurna, kiedy??
Ogólnie:
Najlepiej psychicznie i (do pewnego momentu) fizycznie to ja się w ciąży czułam :) Lubię być w ciąży ;) A tak ogólnie, to jestem chora na głowę. Już mi chyba nic nie pomoże na jazdy, schizy i postrzeganie siebie, eeeech....
Ale wesoło jest Mili Państwo, wesoło :)
To mówiłem Ja, Jarząbek ;) Łubu-du-bu, łubu-du-bu...
PS. Waga stabilna - pomiędzy 52,50 kg a 54,50 kg. A ja czekam na babskie dni, oj czekam....