- wyprałam jedną porcję ciuchów (tym razem padło na Zosine, które zostawiłam na noc do namoczenia),
- uskuteczniłam prysznic,
- wysuszyłam czaszkę (koafiurę mam za to w stylu "ło matko bosko"),
- zważyłam się (stabilnie, 53,4 kg)
- wklepałam w resztki biustu krem ujędrniający (jeszcze się łudzę, że to coś pomoże...),
- nakarmiłam Zosię,
- włączyłam dodatkowe wirowanie,
- przebrałam się jakoś tak ze trzy razy, bo zmieniła mi się koncepcja (i wszystko leżało "nie tak"),
- wywiesiłam to pranie, które się wywirowało,
- przewinęłam Zośkę,
- zrobiłam coś na kształt mejkapu,
- pobawiłam się z Zosią piłeczką na gumce ("da-da-da"),
- przewinęłam Zosieńkę po raz drugi, bo z nowym siku czekała na sprzyjające warunki (czyli świeżą pieluszkę, pańcia jedna ;)),
- ugotowałam zupę pomidorową na wędzonym kuraku,
- sprzątnęłam dwie kocie kuwetki,
- ugotowałam makaron,
- wstawiłam brudne naczynia do zmywarki,
- dałam Zosi kukurydzianego flipsa
- umyłam płytę indukcyjną zachlapaną zupą,
- umyłam zapaćkane częściowo przeżutym flipsem dziecko,
- spakowałam zupę/makaron/kuraka do pudełek, żeby mieć w pracy lunch,
- wyściskałam Zosię,
- wyściskałam Antka,
- złapałam Mietka,
- wyściskałam Mietka,
- nasypałam suchego żarcia kotkom,
- pogadałam z opiekunką,
- wyszłam do pracy.
Aha, wstałam normalnie, kilka minut po szóstej. A wyszłam o 7.34
I wiecie co? Im mniej mam czasu, tym mam go więcej - bo muszę się lepiej zorganizować :)
Buziaki środowe (do weekendu coraz bliżej hu-hu!)
PS.1. Te, które miały pod opieką malutkie dzieci wiedzą, że wyrasta trzecia ręka, bo inaczej nie sposób by było zrobić cokolwiek...
PS.2. Miałam nie pisać z pracy, ale jakoś ostatnio nie siadam do kompa w domu - ciekawe, dlaczego, he he ;)