Ciemności od jakiegoś czasu się nie boję. Nocne potwory spod łóżka też pokonałam (konkretnie w momencie, kiedy uświadomiłam sobie, że jedynym zagrożeniem czyhającym z tamtej strony jest proklamowanie niepodległości przez kolonie bakterii, niechybnie zamieszkujących podłózkowe tereny).
Nowe ćwierćwiecze przyniosło jednak nowe demony.
Stoi w najdalszym kącie łazienki.
Ciekłokrystaliczny ekran.
Szklana płytka.
Płaska suka.
Waga.
Wróg numer jeden.
Strach powoli przechodzi w obsesję. Jakby od tych dwóch cyferek zależał pokój na świecie i ogólny ład i porządek. Serio. Dzień przed rytualnym ważeniem zastanawiam się, co zjeść (a właściwie co pominąć), żeby czasem nie okazało się, że znowu zmierzam w kierunku gabarytów wieloryba.
Jasne, to tylko woda. W sumie teraz wyglądam jak co najmniej dorodna foka, więc te 0.5 kg nie robi naprawdę różnicy. Ale wytłumacz to szarym komórkom i to najlepiej tak, żeby żeby odpowiednie styki się połączyły i zadziałało.
Tak więc w wieku 25 lat znalazłam sobie nową fobię.To się pewnie jakoś naukowo nazywa. Wszak amerykańscy naukowcy znaleźli już nazwę prawie na wszystko.
Póki co pozostaje mi obsesyjne ćwiczenie i drżenie przed dniem sądu.
Dniem ważenia.
Po wczorajszych przygodach bigosowych, odpuściłam kolacje. Zatem rano z ochotą rzuciłam się na wyborne kanapki z miodem. Smak dzieciństwa. Cukier. Mniam.
Dzień minie mi raczej mało aktywnie (poza bieganiem oczywiście). Znowu wybieram się na wojnę zakupową. Tym razem jednak iphone dostał solidną porcję żarcia (coś na kształt wczorajszego bigosu, przynajmniej gabarytowo), więc mam nadzieję, że nie odmówi współpracy :)
A wagę schowam za pralką. Niech sobie nie myśli, że może tak mi ryć psyche :)