Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Niestety już mam czterdziestkę, ale niezmiennie czuję się jak bym miała czterdzieści do setki. Mój metabolizm leży i kwiczy, a ja razem z nim. Do tego posiadam alergię na wysiłek fizyczny i uwielbiam herbatę z sokiem malinowym i hektolitry kawy.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 36581
Komentarzy: 658
Założony: 29 października 2015
Ostatni wpis: 18 sierpnia 2023

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Lachesis

kobieta, 48 lat, Warszawa

163 cm, 90.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

1 stycznia 2016 , Komentarze (7)

Tak sobie myślę, że te niewypowiedziane z roku na rok obietnice, trzeba wreszcie spisać i zrealizować, żeby nie było jak zwykle racjonalizacji  "ano tylko mi się zdawało, że coś takiego sobie obiecywałam". Tutaj może ktoś lub moje drugie ja mnie z tego rozliczy, jak już zapiszę.

To będzie bardzo dobry rok. To była moja pierwsza myśl po północy i niechaj tak się stanie. I to nie jest takie tam zaklinanie rzeczywistości TAK ma być koniec kropka.

W tym roku:

1. Na czterdziestkę w prezencie poniżej 75

Chociaż przy moim ślimaczym tempie chudnięcia (patrz 0,3 kg przez ostatni tydzień)  to 75 osiągnę najwcześniej w połowie lipca, a to już dawno będę ryczącą czterdziestką pełną gębą. Ale powiedzmy że jestem optymistką, a to jest właśnie ten rok, kiedy wszystko co dobre się wydarzy.

2. Zacznę się ruszać

I nie będą to ruchy posuwisto zwrotne po pokoju, ewentualnie z pokoju do kuchni lub innych pomieszczeń mieszkalnych, tudzież z domu do samochodu, tylko będzie to ruch prosty przed siebie, albo w jakieś konkretne miejsce wymagające ode mnie kolejnych ruchów. I nie wytrę sobie gęby galerią (w sumie pakowanie zakupów w siatki to też ruch), chyba że będzie to siłownia w tej galerii lub inny przybytek sportowy.

3. Rzucę pracowo

Tak. Skończę z przebywaniem w towarzystwie taboretów, krzeseł i innych mebli, ściganiem się ze szczurami lub inną zwierzyną, próbami ukulturalniania chamów, odwalaniem roboty pod którą próbuje się podpisać ktoś inny (mniej gramoty i niezdolny samodzielnie nic zrobić), walczeniem o swoje miejsce w szeregu i tym podobnymi bzdurami. Życie jest za krótkie, a ja zamierzam się realizować zawodowo, a nie zawodowo walczyć o to żeby było lepiej, kiedy ten nade mną nie rozumie co do niego mówię, a powinien. Po prostu uwolnię się w tym roku od toksycznej pracy.

4. Znajdę nowe pracowo

I nie musi to być pracowo sensu stricto, może to być inny sposób dostarczania gotówki do domowego budżetu. Mogę być wolnym strzelcem, polować na kaczki, ganiać za psami i robić tysiąc rzeczy, przy wykonywaniu których będę szczęśliwa.

5. Nie będę zadawać się z taboretami

Koniec kropka. Dość taboretów w moim życiu i nie chodzi mi o mebel kuchenny. Nie będę zadawała się z ludźmi, dla których słowo człowiek jest na drugim, trzecim, albo czwartym miejscu, a przed zawsze są pieniądze, polityka, interes, czubek nosa własnego. Nie będę się z nikim ścigać, współzawodniczyć i nic udowadniać. Kto lepszy, kto pierwszy, kto ładniejszy. Blee…

6. Będę bardziej tolerancyjna

Nie mówię, że od razu udostępnię dwa pokoje uchodźcom z skądkolwiek, ale postaram się częściej tłumaczyć sobie głupotę ludzką na polski i z polskiego na mój, a dopiero później się na nią alergizować.

7. Będę częściej wybaczać i mniej zapamiętywać

Żeby nie było nie będą siostrą miłosierdzia, ani tym co drugi policzek nadstawia jak go w pierwszy trzepną, nie powiem też ze deszcz pada, kiedy plują, ale postaram się nie zawzinać w sobie i nigdy nie pomyśleć „o ty chamie ja ci jeszcze pokażę, udowodnię, a po moim trupie”. Wrzucam na luz. Bo to będzie dobry rok. Wraz z rzuceniem pracowa myślę że to jakoś gładko przyjdzie, bo takie mordercze instynkty to raczej w większości w pracowie u mnie wywołują. No ale skoro jest tam już niezły stosik taboretów to ja inaczej być by mogło.

8. Będę konstruktywnie poświęcała więcej czasu dzieciom i namówię męża do aktywnego spędzania tego czasu razem

No ale bez przesady…

9. Znajdę więcej czasu tylko dla siebie

Co się kompletnie wyklucza z punktem ósmym, ale spróbować warto. Tylko zaległości książkowych i filmowych i towarzyskich mam, że teraz mi się to uda.

10. Zacznę spełniać swoje marzenie, to o którym nie napiszę, ale o którym od dawien dawna wiem. Coś stworzę i nie będzie to kolejne dziecię…

I nie rzucę w tym roku palenia, bo lubię palić. Jak to wszystko zrealizuję to nic by mi na przyszły rok nie zostało, także to palenie zostaje w rezerwie.

A w 2017 się z tego rozliczę.

 

 

Wszystkim, którzy dobrnęli do końca i tym, którzy nie dobrnęli też

 życzę takiego dobrego

2016 r.

 jak mój ma być.

A niech tam, niech mają nawet lepszy.

30 grudnia 2015 , Komentarze (7)

Tak zimno i tak leniwie, że dzisiaj kije musiały, pomimo moich najszczerszych chęci, pozostać w kącie w przedpokoju. Niechciej mnie złapał, ale kalorie jakoś spalać trzeba, co by w piątek się z wagą nie kopać, a co najwyżej lekko poszturchiwać. Zaczęłam zatem wymyślać sposoby na aktywność fizyczną (dobra nie oszukujmy się, zaczęłam poszukiwać sposobów na leniwie spalenie kalorii). Z pomocą jak zwykle przyszły potokami, węsząc w tym swój prywatny interes. Cór poinformowała mnie, że kalorie można spalać podczas oglądania horrorów. Po szybkim przeglądzie stron internetowych wyszło mi, że jacyś badacze gdzieś coś zaczęli dowodzić w tym temacie. Jak pobrzmiewają komercyjne stacje:

Widzowie, którzy w kinie odczuwają strach przez 90 minut, mogą spalić ponad 100 kalorii, czyli tyle samo, co podczas półgodzinnego spaceru - wynika z najnowszych badań brytyjskich naukowców. Filmami, które najbardziej przyczyniają się do chudnięcia, są horrory. Badacze utworzyli nawet listę 10. przerażających obrazów, przy których kinomani tracą najwięcej kalorii. (http://www.tvn24.pl)

W innych artykułach podano, że podczas godziny oglądania spalam około 100 kcal. Dołożyłam do tego prasowanie, dzięki które spalić miałabym 144 kcal w godzinę i wyszło mi 244 kcal w 60 min, kiedy w trakcie nordic walking spalam od 350 do 500 na godzinę, co daje dwie godziny prasowania podczas oglądania horrorów :-) Kreatywne liczenie spalanych kalorii jest równie dobre jak budżet wyliczony przez Donalda T. i kreatywna księgowość dotychczas rządzących, także w sumie wtapiam się w koloryt III RP.

A zatem skończywszy planowanie przystąpiłam do dzieła. Z prasowaniem nie było problemu, natomiast wybór horroru skończył się jak zwykle. Potomaki pilotem ręcznym po kanałach TV serfowały i wynalazły horror „Jeździec znikąd”. Niestety zarówno główny bohater jak i tytuł sugerowały, że jest to horror. Sugestia wynikała z faktu, że w tyle głowy miałam „Jeźdźca bez głowy”, a na ekranie niestety „Jeźdźca znikąd”. I czekam z napięciem aż akcja się rozkręci, a ten skubany Indianiec zachowuje się jak pół wariat. I dopiero po jakiś 20 minutach zorientowałam się, że horroru to z tego nie będzie, prędzej komedia. I przełączyć się nie dało, bo rodzina przez 20 minut już zaangażowała się w tę głupotę Indiańca. To chociaż się pośmiałam. To chyba jakiś pastisz był. Ale że internet jest skarbnicą wiedzy, a człowiek uczy się przez całe życie, to za chwilę ciąg dalszy prasowania i załączam „Lśnienie” przy którym spalić mam 184 kcal, bo jakoś „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (101 kcal) do mnie nie przemawia. Aczkolwiek może kiedyś, w sumie czego to się nie zrobi dla wymarzonej sylwetki, a wyjdzie prawie jak kije. Czuję się usprawiedliwiona. Mięśnie od tego pewnie nie powstaną, ale i zakwasów nie będzie. Chyba że umysłowe.

28 grudnia 2015 , Komentarze (22)

Takie moje dzisiejsze przemyślenia znad kijów:

Był sobie Człowiek i Człowiek sobie szedł. Z psem jak zwykle co by go nie ukradli, chociaż wszędzie piszą, że grubych ludzi trudniej porwać. Człowiek ten myślał, że jest istotą myślącą. A zatem szedł i myślał o myśleniu. Człowiek wszedł na górkę i z górki się stoczył na dwóch pulchnych, niegdyś zgrabnych „przeszczepach”. I pomyślał ten Człowiek z rozrzewnieniem, kiedy jako piękny i młody egzemplarz stawał przed niczemu niewinnym egzemplarzem płci przeciwnej, dumnie do przodu pierś wypinając, i pytał się z wysokości swoich 164 cm „Adaś, nie wyglądam grubo w tych dżinsach? Ten tłuszczyk nie za bardzo mi się wylewa? Maciek, chyba przytyłam? A nie za grube mam uda w tych spodniach? Paweł, a co jeszcze mogę zrobić, żeby mieć bardziej płaski brzuch? Itp.itd.” I z dumą ten Człowiek wysłuchiwał pochwał swego stanu posiadania. Teraz ten Człowiek nazywa to co wtedy robił kokieterią, czasem głupotą, dowartościowywaniem  albo czymś temu podobnym. Człowiek wtedy nie wiedział, co to karma. Człowiek odchudzał się z każdych 200 gramów przybranych z powodu braku pojedynczego wypróżnienia, a jak przytył kilogram szalał po bieżni przez tydzień, tak intensywnie, że nawet jego pies chudł. Człowiek nie miał komórki,  snapchata, internetu, facebooka, skapea, vibera i temu podobnych, także swoimi wydumanymi problemami zamęczał napotkanych bliższych i dalszych znajomych.

Od tego czasu minęło kilka lat i Człowiek naprawdę przytył. Stało się. Zbieg niełaskawych okoliczności mu to zapewnił. I człowiek musiał i nadal musi walczyć o każdy kilogram. Człowiek z "efektem jojo" przybija piątkę raz na jakiś czas, jak ze starym dawno niewidzianym, niespecjalnie lubianym znajomym. Człowiek walczy ze sobą, z okolicznościami, z chciejstwem, niechciejstwem, żarłocznością, zatrzymaniem wody, spuszczeniem wody, zaparciem, wypróżnieniem i wszystkim czym organizm żyje. Taka karma. Nie doceniał człowiek tego co miał, to ma to czego mieć nigdy nie chciał.

I czasami Człowieka tak zwyczajnie, po ludzku szlag jasny trafia, kiedy widzi nastoletnie dziewczyny i młode kobiety, wagowo mieszczące się w granicach normy, często dolnych i te oto dziewczyny i młode kobiety piszą że muszą zrzucić te DWA olbrzymie kilogramy, bo są potwornie grube i „łolaboga”. I te dziewczyny wrzucają zdjęcia swoich chudych „przeszczepów”, z przed i po diecie, a Człowiek z lupą próbuje doszukać się różnicy i kręci głową z niedowierzaniem. I Człowiek zastanawia się czy to zwykły egoizm, kokieteria czy inne zaburzenia psychiczne. A potem człowiek przypomina sobie siebie i już wie.

Czasami tylko człowiek łapie krótki destrukcyjny zawias stanu umysłowego, kiedy porówna swoje serdelki do obejrzanych przed chwilą ud kobiety, "która musi schudnąć, bo jest taka gruba, źle i ble i te pół kilograma ją za chwilę zabije". Na szczęście człowiek jest jak "wańka-wstańka" i w miarę szybko otrząsa się ze stanu otępienia.

Cóż, Taka Karma. 

27 grudnia 2015 , Komentarze (6)

Poświąteczne żale mam, to je wyleję:

Żal nr 1

Za dużo dobrego żarcia, którego nie spróbowałam, bo chciałam żołądek utrzymać w aktualnych rozmiarach.

Żal nr 2

Moja waga nie przemówiła do mnie ludzkim głosem w te Święta. Co więcej chyba założyła sobie blokadę, że poniżej 85 nie zejdzie, a wskazówka może chodzić tylko w górę. I po złości wskazała w górę 0,5 kg, pomimo tylu wyrzeczeń. W nagrodę kopnęłam ją pod szafkę i tam też pozostanie do piątku, kiedy co najwyżej otrzyma kolejnego kopa, jeżeli oczywiście nie zmieni swojego stosunku do mnie.

Żal nr 3

Za dużo ciasta w kuchni stoi, wymuszając na mnie omijanie go szerokim łukiem. Wiem, że sport to zdrowie, ale kręcenie kółek po kuchni starając się utrzymać odpowiednią odległość od ciast kończy się co najwyżej obitymi o szafki biodrami.

Żal nr 4

Nie mogę wydostać się z jednego miasta w grach, które uskuteczniam po nocach w te święta na play stacji. Gracz ze mnie żaden, za to moja postać jest bardzo ładna, bo chyba ze dwie godziny modelowałam jej twarz i ciało. Wirtualnie. Żeby siebie tak było można. Wziąć „pada” do ręki i wymodelować od stóp do głów na obraz i podobieństwo marzeń. Niespełnione świąteczne życzenie.

Żal nr 5

Wyprowadziłam psa na spacer. Inaczej: pies wyprowadził mnie na spacer. Małe krępe i wywrotne ciągnione przez potwora przez cale osiedle – to byłam ja. No i złamał mi paznokieć i skaleczył w rękę jak wychodziliśmy z nocnego, gdzie podążyłam po fajki. Palenie jednak szkodzi zdrowiu.

Żal nr 6

Moja romantyczna dusza po raz kolejny stwierdziła, że moja druga połowa jest kompletnie nieromantyczna i dziwna. Oglądaliśmy po raz enty „Rycerza Króla Artura” i tam jest taka scena, kiedy Richard Gere podaje Julii Ormond deszczówkę do picia, robiąc wodospad z liści. Scena po stokroć wzruszająca. Moja druga połowa i syn starszy coś zaczynają głupawo komentować, że ona ma minę jakby jej się kupę chciało itp. itd. Zatem standardowo stwierdzam, że ich rogate dusze nie rozumieją doniosłości chwili i w ogóle jakim cudem ja wyszłam za tak niewrażliwą postać. Na co mój mąż urażony do syna starszego „Młody przynieś z kuchni dwa liście sałaty i butelkę wody, zrobimy matce wodospad”.

 Ot i takie poświąteczne żale. A wadze to się jeszcze ode mnie dostanie, jak nie ruszy.

22 grudnia 2015 , Komentarze (7)

Zgrzeszyłam, ale to nie moja wina. To wina Putina. Złożył embargo na polskie jabłka, burak jeden. To co mają zrobić rolnicy z tymi jabłkami? Żeby jabłka się nie zmarnowały, powstała akcja zorganizowana „jabłka dla szkół”, albo coś w ten deseń. W dni wolne (patrz ostatni weekend) tiry wypełnione skrzynkami z  polskimi jabłkami podjechały pod warszawskie szkoły. A mój ogarnięty syn, jak zwykle musiał się wykazać i przytransportował mamusi wczoraj do domu 30 kg jabłek.

No na pohybel Putinowi, nie dam się jabłkom zmarnować. I zamiast walczyć w kuchni z karpiem wigilijnym, walczę z jabłkami. A że szarlotkę uwielbia cała rodzina, to od wczoraj wypiekam szarlotki, jabłeczniki czy jak kto zwał. No i padłam w 53 dniu diety. Trzeba przecież spróbować, lepiej potem odchorować niż by miało się zmarnować. Dobrze że chociaż cukru pudru w domu nie ma, zawsze to kilka kalorii mniej.

A o to sprawca mego grzechu w pełnej okazałości. Od jutra dalej będę grzeczna (chyba).


21 grudnia 2015 , Komentarze (8)

Do tego wpisu zainspirował mnie fotoreportaż z wirtualnej pt. „awangardowa posłanka”.

http://kobieta.wp.pl/gid,18054116,img,18054136,kat,132006,title,Seksowna-poslanka-PIS,galeriazdjecie.html

  „Dżizas”, jeżeli kreacje prosto z odpustu w Łomży z wulgarnym dekoltem nazywamy awangardą, to niech ktoś zatrzyma wreszcie świat ja wysiadam. Autora tego czegoś, czego nazwanie reportażem to duża przesada, odsyłam do słownika języka polskiego. Ubiór tej Pani nie jest ani nowatorski ani niekonwencjonalny, jest co najwyżej nie przystający do okoliczności. Jeżeli Pani z twarzy podobna zupełnie do nikogo, chce epatować seksem, to nie w ten sposób. W sejmowy „dress code” można wpleść rozpięty guzik w koszuli, kawałek koronki od stanika pomiędzy guzikami, trochę za długie wycięcie w spódnicy, delikatny wzór na górnej części pończochy, która pojawia się i znika we wspomnianym rozcięciu. W sumie to tak też nie można, ale jak już Pani musi bajerować mężczyzn wyglądem (być może nie może intelektualnie), to lepiej tak, a nie kanarkowe spodnie opięte na kształtnych pośladkach i biust na wierzchu. To nie jest ani awangarda, ani seksowny ubiór tylko niewybredna stylizacja pani siłą od pługa oderwanej. No i włosy wypada ogarnąć bo jakieś takie nieświeże.

Niezależnie od moich poglądów politycznych, taka instytucja nie powinna ociekać tego typu stylizacjami.

A i jeszcze z natury nie jestem hejterem, dlatego daję upust mojej twórczości tutaj a nie w komentarzach pod, a mój jad w tym wypadku wynika jedynie z mojej nadwagi. Walę się w piersi. Ale jak schudnę to pokażę jak to się robi. Teraz mogę co najwyżej ściągnąć obrazek i każdy sam może porównać, która z sejmu, a która się pomyliła. A może to ja się mylę, bo taka mało tolerancyjna jestem  :-)

20 grudnia 2015 , Komentarze (3)

No chyba jak w tytule. Złapałam życiowy zakręt i teraz muszę wiedzieć w którą stronę to prowadzi. W tym tygodniu spadło 0,5 kg, chwała mu za to. Generalnie rzucam wszystko. Na początek rzuciłam swojego endo, staram się jak mogę „z-rzucić” dodatkowe kilogramy, które doprowadziły mnie do miejsca w którym jestem i chyba dorosłam do rzucenia pracowa. Doszłam do wniosku, że to co się dzieje, ten zasyp „taboretów”, różnej maści kłamczuchów i kombinatorów, już nie daje w spokoju pracować. Poza tym nie lubię tego co robię. Może inaczej, w tych okolicznościach przyrody nie sprawia mi to przyjemności, nawet najmniejszej. Fakt że co miesiąc wpływa na konto określona kwota nie rekompensuje mi męki, która towarzyszy podróży do pracowa jak i wykonywaniu obowiązków. Nie rekompensuje ani stresu, ani konieczności obcowania z wyżej wspomnianymi „przedstawicielami branży meblowej”. Zmieniając wagę na klasę lżejszą (oby dalej szło bez zastojów) szykuję się na większe zmiany w życiu. Bo właśnie „nadejszla” kolejna wiekopomna chwila, kiedy jest ten czas na zmiany i trzeba tylko mieć tyle siły, żeby je wprowadzić. Znaleźć to co najważniejsze w tym konsumpcyjnym świecie i iść swoją drogą.

A to takie tam sensu stricto do powyższego wpisu:

17 grudnia 2015 , Komentarze (2)

Jutro ważenie. Nie powiem, że bez lęku o tym myślę. Chciejstwo niestety nie czyni sprawstwa, może to i dobrze, ale w przypadku mojej wagi mogłoby jednak tak być. Oczyma wyobraźni widzę już jutrzejszego wkur…czaka. Widzę jak łapię wagę i rzucam nią w do wyboru: lustro, szybę w drzwiach, ścianę, okno. Nie zważę się dzisiaj, nie ważyłam się przez tydzień, żeby się nie demotywować do wysiłku wkładanego w stosowanie diety. I stosowałam się do przepisów i czytałam o zatrzymaniu wagi po utracie pewnej ilości kilogramów, i wiem, że jest to naturalne, wiem że spotyka to każdego, że może być zwyżka itp. itd., ale nie chcę tego u siebie. No ale jak wspomniałam powyżej chciejstwo to jedno, a stan faktyczny to drugie.

15 grudnia 2015 , Komentarze (6)

Bo generalnie każdy biały człowiek w dzień taki,  jakim pogodowo była sobota i niedziela, kiedy czuje że musi dać upust emocjom, to wybrałby się na basen, albo na tę wybraną siłownię. Ale nie ja. Mama powtarzała, że jestem tak zakręcona, że „na złość tacie nasram w gacie”. Co z resztą faktycznie w swoim życiu uczyniłam, z tym że nie aż tak ciężkiego kalibru bronią walczyłam, po prostu lejąc w majtki i rajstopy na środku przedpokoju gapiłam się bezczelnie ojcu w oczy. Ale wtedy miałam 5 lat. Teraz mam znacznie więcej i takie obrazki powinny zniknąć na zawsze z mojego życia. A zatem mając od dziecka tendencję do nieracjonalnych zachowań, na złość wadze - po piątkowym ważeniu trudno mi się dziwić że nie darzę jej sympatią, postanowiłam wyżyć się fizycznie i udać się z kijami w miasto. Widziałam że wieje, ale co tam, nie straszne nam sztormy. Wyposażona jak należy, podążyłam wypożyczyć sobie psa, co by sama po ciemku po parku nie latać. Pies wagi ciężkiej, do tego potrafiący zapewnić poczucie bezpieczeństwa swoim psim zachowaniem przewodnika stada, pomaszerował wraz ze mną zdobywać bezkresne tereny, lokalnie zgodnie z planem zagospodarowania, nazwane parkiem.

Tam gdzie mieszkam jest taki duży obszar, którego nazywanie parkiem jest dużym nadużyciem, gdyż poza nielicznymi drzewami posiada w większości puste przestrzenie. I w tych pustych przestrzeniach, w dzień taki jakim była sobota, wiatr osiąga siłę nieporównywanie większą niż na terenie zabudowanego blokami osiedla mieszkaniowego. A zatem ja i pies rasy ciężkiej szarpani porywami wiatru, niczym po stepie szerokim, chodziliśmy wokół tak zwanego parku. Początkowo prowadzałam psa na smyczy, próbując nie gubić rytmu jednocześnie gubiąc przeklęte kilogramy, jednakże wówczas poza wiatrem szarpał mnie również pies. Do tego doszedł mżący deszczyk, który z makijażu na mojej twarzy zrobił coś na kształt maski klowna, ale kto by się tym przejmował. Jako pomysłowy Dobromir, obrałam taki kurs, żeby z reguły posiadać wiatr w plecy - od czasu do czasu tylko łapiąc zawietrzną. Amatorów przechadzek ze swoją zwierzyną w taką pogodę było niewielu, a ci nieliczni którzy jednak wypełźli z domów, zmykali pokurczeni czym prędzej z powrotem.  Podjęłam zatem  męską decyzję, że nie będzie mnie dłużej czworonóg szarpał i czworonoga zwolniłam z czerwonej uwięzi. Pies wyraził swoje zadowolenie głośnym szczekiem i galopem w ciemność. Pognałabym za nim ale adidasy i błoto nie bardzo mi współgrały, toteż trasę mojej wędrówki nadal wytyczały chodniki. Od czasu do czasu pogwizdywałam przywołując do siebie  stworzenie zapewniające mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Pies łaskawie wynurzał się z ciemności, myśląc zapewne, co ta idiotka ode mnie chce skoro nic nie chce tylko tak sobie woła, a następnie udawał się abarot w swoje rejony. Prawdopodobnie nasz rajd trwałby o wiele dłużej, gdyby w pewnym momencie w oddali nie zamigotała mi biała zwierzyna, która koniec końców okazała się całkiem sporym labradorem. Zaczęłam nawoływać towarzyszące mi zwierzę, jednakże nie miało to już większego sensu, gdyż czarna kula pędziła w stronę białej plamy na horyzoncie. Cóż było robić, wyjścia były dwa: udawać że nie znam tego psa i pierwszy raz na oczy go widzę lub próbować ratować sytuację. Wybrałam ratunek i popędziłam co sił w nogach, wymachując na dwie strony przypiętymi do rąk kijami. Nie było czasu ich odpinać, gdyż te sekundy mogły zaważyć na tym, czy na naszych oczach rozegra się dramat. Biała i czarna postać zatrzymały się w odległości około 5 metrów od siebie i rozpoczęły koncert na warkoty. Ja biegłam co sił w nogach, wiedząc czego mogę się spodziewać. W chwili gdy dobiegałam do psów, mój towarzysz właśnie rzucał się na labradora, a ja z tymi kijami na nich. Kątem oka widziałam jak właściciel próbuje złapać labradora za obrożę, a ja nie mając możliwości chwytnych z powodu zapięć od wyżej wspomnianych kijków, zaczęłam uskuteczniać dziwny taniec, próbując odegnać psy od siebie kijami. Prawdopodobnie wyglądałam jak pół wariatka, a pół czarownica lecz nie zastanawiałam się nad tym do czasu kiedy moje adidasy i błoto wpadły w rezonans i sprowadziły mnie wspólnymi siłami do siadu płaskiego. Właścicielowi białego udało się złapać swojego przyjaciela i odciągnąć, natomiast mój towarzysz zainteresował się na chwilę tym głośnym klapnięciem, które uskuteczniłam i pozwolił oddalić się konkurencji. Facet  po tych widokach pewnie ma nocne koszmary, mąż mój i potomaki, po moim powrocie do domu, kiedy upewnili się, że mój stan nie wynika z jakiegoś koszmarnego wypadku komunikacyjnego, mieli niezły ubaw, a  ja miałam wszystkie ciuchy do prania, poharataną dumę no i odwłok do dzisiaj boli.

Tak się kończą głupie pomysły i robienie na złość wadze.

11 grudnia 2015 , Komentarze (3)

Bryndza. Wstrętna, paskudna,  niedobra waga, a fe, a fe, a fe.... Jak ona mogła mi to zrobić. Pomimo stosowania diety w dół nie drgnęła,  nawet miała tendencje wzrostowe jak się poruszyłam. Małpa rosochata. Musiałam szybko zeskoczyć, żeby uprzedzić jej ruch w górę i żeby tego po prostu nie zobaczyć. Mój organizm się na mnie za te stresy "odął" i odmówił współpracy. Nawet wiem kto tam w środku jest liderem tych nieautoryzowanych działań. To ten pogięty motyl na szyi (tarczyca) i dwie dyndające szyszeczki w brzuchu (jajniki). Podejrzewałam ich o sabotaż, bo czułam że znowu fałszywie grają w tej cielesnej orkiestrze, ale liczyłam że nie uda im się jeszcze zniweczyć moich planów o ponownym zatańczeniu jeziora łabędziego przy wadze 60 kg. Bo teraz co najwyżej jestem dobrym materiałem do tańczenia pogo. Z resztą taki akuratny do pogo wdzięk ruchu posiadam. Ale jestem zła za ten tydzień! Muszę w coś, a najlepiej  w jakiegoś "taboreta" kopnąć, to mi się lepiej zrobi. Muszę tę Meridę w sobie wysłać na szkolenie z cierpliwości, bo łatwo nie będzie. Muszę, muszę muszę,  same musy... kurza twarz!

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.