Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 38251
Komentarzy: 994
Założony: 27 kwietnia 2012
Ostatni wpis: 4 października 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
szabadabada

kobieta, 32 lat, Kraków

166 cm, 73.00 kg więcej o mnie

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

4 października 2015 , Komentarze (15)

Jako obiecane, tak się dzieję, piszę, coby mi się paluchy nie skostniały ;) Mam nadzieję, przyznam Wam się po cichutku, na staż w urzędzie, a tam będę musiała zaiwaniać po klawiaturze jak mróweczka, cyk cyk cyk i od razu pisemko do sądu napisane :D

Wciąż nie mogę nacieszyć tym, że teraz, po tym nieszczęsnym egzaminie mogę sobie pozwolić na zwykłe, bez celu spacerowanie, bieganie, rowerowanie, bez poczucia, że goni mnie czas, że powinnam być gdzieś indziej. Wczoraj odkurzyłam rower. Odkurzyłam, troszkę na wyrost powiedziane, bo rower regularnie podbiera mi mój brat, ale dla mnie sezon rowerowy przeszedł niezauważony. Ale teraz, korzystając z tej przepięknej pogody aż mi się serducho wyrywa do natury. Więc wczoraj wskoczyłam na siodełko, przejechałam ponad 13 km, nie tak dużo, ale niestety, z powodu mycia okien (grzeczna córcia), jakoś późno udało mi się zebrać. A wieczorkiem już nie tak miło się pedałuje, ziąb, wieje w uszy, które nieudolnie próbowałam chronić kawałkiem chustki, bo jeszcze tak niedawno troszkę chorowałam. Ach, no i zapomniałabym, że jechałam jak wściekła osa, bo nic mnie tak nie wkurza jak SMRÓD! A wszędzie trwa jakieś masowe palenie ognisk, czy innego śmiecia, dość, że całe wioski zadymione i zasmrodzone, nie cierpię tego wdychać. Myślałam, że jak się wyprowadzę z Krakowa, to to wkurzające, wwiercające się w gardło zasyfienie powietrza minie. Ale nie, dorwie mnie wszędzie! Uch. W moim wymarzonym świecie wszystko by pachniało bzem i koszoną trawą i sosną. Kandydat do Sejmu szabadabada ;) 
Z tego też powodu dziś postanowiłam wyrowerować się jeszcze za dnia, za słoneczka, żeby wygrzać jeszcze trochę te skostniałe, choć wszak młode jeszcze, gnaty i żeby uniknąć trochę podróży w smrodnym powietrzu. Siadłam przy google maps i zaplanowałam sobie podróż na 16 km, ale okazało się, że było mi mało i mało! Postanowiłam trochę zmodyfikować trasę i w sumie zrobiłam niecałe 20 km. Jestem usy-tasy (znaczy się, usatysfakcjonowana ;) ) 
Teraz odpoczynek, komputer, książka i ładna muzyczka.
Znacie, nie znacie? Łapcie, miłe: 

Jakby ktoś chciał psioczyć na dzisiejszą muzykę, dzisiejszą młodzież i inne dzisiejszości to tutaj prezentuję piękny klimat, piękny, młody, szalony zespół i mądre teksty. I melodie takie, że w serduchu coś ściska.

Buziaczki w laczki (:D)

28 września 2015 , Komentarze (4)

(ninja)skradam się cichutko jak ninja bo się trochu wstydzu. Więc po cichu, po wielkieemu cichu idę sobie, jak śpiewał Grzesio Turnau :D
Vitalijki, dziewczęta, kobiety i- wciąż w mniejszości- panowie, tak dawno tu nie pisałam, że nie wiem czy jeszcze pamiętam jak to się robi. Zaglądam czasem, żebyście sobie nie myślały, trzymam rękę na pulsie, wiem mniej więcej co się dzieje na forum i czasem czytam sobie pamiętniczki. Muszę przyznać że taki dokawowy przegląd vitalii ostatnio był dla mnie odskocznią od...
Od wielu rzeczy, bo tyle się w życiu pozmieniało. Obroniłam pracę magisterską, skończyłam studia, wyprowadziłam się, z żalem w serduszku, z Krakowa, wróciłam w rodzinne strony. A przez ostatnie półtora miesiąca prawie nie miałam życia oprócz nauki, testów, nauki, testów, hektolitrów kawy (ale uwaga! nauczyłam się pić ją bez cukru, kiedyś niewyobrażalne ;) ) i nauki i testów, bo zdawałam na egzamin na aplikację. Dziś już wiem, że się dostałam ((impreza)) i kolejny etap życia się zamknął a kolejny otworzył. Czyli nadejszła wiekopomna chwila. Tę notkę już dawno chciałam dodać, korciło mnie, korciło, vitaljowy diabeł prokrastynacji kusił, ale wytrwale czekałam, zwlekałam, bo nie chciałam się rozpraszać, najważniejszy był egzamin ;)

Ostatni czas był dla mnie dość ciężki, czułam się jak mała mrówa w wielkim pudle wypełnionym stresem. Całe dnie spędzałam przy komputerze, ucząc się, aż bolały mnie stawy jak u babci, sirius! W domu atmosfera była ciężkawa, nożem można kroić, więc jednym ukojeniem był wieczorny minitrening albo bieganie. Nie dużo, wszystko zajmowało mi od 30 minut do godziny dziennie, ale po raz pierwszy w życiu na własnym organizmie poczułam coś, co mówi się sporcie, a czego dotychczas nie czułam- że ma zbawienny wpływ nie tyle na sylwetkę, ciało, ale na umysł. Wieczorem, gdy moje oczy były całe czerwone, bo od lampienia w monitor pękały mi naczynka, marzyłam już o chwili w której nałożę buty i pobiegnę... Gdy biegłam, myśli jakoś się układały, ciało uspokajało, nie chciało mi się już wrzeszczeć na całe gardło. Istna terapia. Po bieganiu- dodatkowy zastrzyk endorfin dodawał sił, żeby jeszcze trochę pociągnąć naukę, po prysznicu i leżąc w łóżeczku przeglądać jeszcze kilka stron książek.

I wydawałoby się, że siedząc na dupsku jak Jagna na orzechach (?? wtf, nie wiem skąd mi się to porównanie wzięło :D) i żyjąc w takim stresie aż wypadało by przytyć :DD Dodatkowy kilogram odczekoladowy należał się jak psu buda, no! Przynajmniej zawsze do tej pory, na studiach, w momentach egzaminów i znacznego stresu, pierwsze co to rzucanie się na jedzenie. Tym razem było inaczej. Jadłam normalne posiłki, dbając, żeby odżywić trochę mózg- więc wprowadziłam więcej orzechów. Prawie w ogóle nie miałam zachcianek na wsunięcie całej tablicy czekolady, popicia energy drinkiem i zagryzienia tego Monster Munchami :D (historia prawdziwa :D) Nie wiem, może wcześniej ja sobie wmawiałam, że tego potrzebuję, może tak. Może czułam się tak pokarana przez los i przytłoczona uczelnianymi obowiązkami, że "nagradzałam" się słodyczami (wolno mi, bo się uczę!) No ale ludy kochane! Toż przecież nie jestem cierpiętnicą jakąś i niewolnicą Izaurą własnych zachcianek. No, tak było dawniej. A teraz, jedząc normalnie i ćwicząc tak jak wam pisałam, zdaje się że schudłam. Bez żadnych diet, bez większych wyrzeczeń. Raduje mnie to. Waga regularnie pokazuje teraz 61 kg, a czasem zdarza jej się wskazać na 60. Wagę mam wprawdzie z czasów Noego, wskazówkową, a nie elektroniczną, także te pomiary może nie są jakieś super dokładne, ale też nie są oderwane od rzeczywistości. Teraz jednak, gdy emocje odpuściły, pojawia się choróbsko. w domu wszyscy prychają i kaszlą. Mam nadzieję się nie rozłożyć, no bo już bez przesady ;)

Co teraz? Nie wiem. Stoję sobie w takim dziwnym punkciku życia, że nie wiem co jeszcze mnie czeka, trochę jestem ciekawa, a trochę się boję. Rozmawiam z koleżankami ze studiów i czuję, że ta nasza śmieszna paczka teraz jest jak dmuchawiec, co go ktoś zerwał i za chwilę dmuuuuuch i się rozlecimy na wszystkie świata strony. Dziwne uczucie.
Wiem jedno, że już bardzo, bardzo nie chcę zrezygnować z aktywności. Że ona, niezależnie od tego co robię i w jakim momencie życia jestem, bardzo mi pomaga, zwłaszcza psychicznie. Wiem też, że chcę się rozwijać, może więcej pisać. Dlatego tu jestem. I jestem gotowa na wizytę w Waszych pamiętnikach- więc szykujcie wirtualną kawunię- bez cukru!

Cmoki w odwłoki!

Bang! Klikam publikuj :D

9 maja 2014 , Komentarze (11)

Zaglądam sobie do was czasem dziewczyny choć nie piszę nic. (ninja) <- to ma być podobno ninja, według vitaliowych emotikonek.
Pięknie sobie radzicie. Duże brawa. Tymczasem wchodzę sobie do mojego pamiętniczka i zerkam na pasek.
Na mój żółciutki pasek postępu. Na pasku zaś- słoneczko które wyznacza obecną wagę. (slonce)  Słoneczko sobie jest. I się nie rusza. Słoneczko nie drgnęło. Mniej więcej od roku z drobnymi wahaniami stoję w trybie nieruchomego słoneczka- 63 kg. Ostatnio ważyłam się w domu, było 64, ale nie rano, nie w bieliźnie i przed okresem.
Słoneczko jest więc sobie nieruchome dłuższy czas i wobec tego zastanawiam się- po wuja pana mi ten pamiętniczek. Może pora wyjść z tego małego generowanego autokosmosmu urojonego odchudzania. Może pora ogarnąć, że to właśnie jest waga dla mnie prawidłowa i korzystna- takie myśli towarzyszą mi coraz częściej

Kto z was jeszcze ma tak, że w czasie gdy myśli się o wszystkim tylko nie o diecie, gdy zerkasz przypadkowo w lustro, myślisz, cholera, fajna ze mnie babka, mam całkiem spoko ciało, o, mam fajną talię. O, nawet wyglądam jak człowiek.:D
Potem przychodzi jednak jakaś korba w mózgu, bo inaczej tego nie mogę nazwać i zaczynam ćwiczyć jak wariat a do tego- czy może być coś bardziej błędnego- znacznie redukuje spożywane kcale. I w tym okresie, kiedy zdawałoby się, powinnam chudnąć i wyglądać fit jak cud miód orzeszki znajduję miliard mankamentów- o matko jaki cellulit! o jakie mam wielkie łydy! ale mi się trzęsie brzuch! itepe itede. (swinia) Ot, taki diabełek własnego mózgu.
Konsekwencją dużej ilości ćwiczeń i narzucanych restrykcji jest potem napad obżarstwa. Który trwa kilka dni. (przykład: (tort) (ciasteczka) (pizza)(kanapka) :D rozwalają mnie te rysunki :DD) Potem obiecuję sobie dietę. I tak dalej.

NO KUŹWO KUŹWOWA! Debilem nie jestem, uważam się za ogarniętą laskę, kpię z diet cud a tymczasem sama wpadam w największą pułapkę świata płci pięknej- wieczną dietę. Nawet jeśli nie jest mi ona potrzebna. Nawet jeśli wiem, że mam zdrową wagę, wyglądam jak normalna dziewczyna i moje nieruchome słoneczko jest tego ewidentną oznaką.
Mam wrażenie, że czasem jesteśmy odgórnie sterowane- media narzucają zewsząd słowo "dieta", bombardują nas nim, koleżanki wciąż o nim mówią, jakoś tak przez osmozę chyba wchodzi nam to słowo do mózgu i wwierca się do ciała. I nie daje o sobie zapomnieć. Przy każdym posiłku, 5 razy na dobę, 7 dni w tygodniu. Głosik mówi- nie jedz tego, jesteś na diecie. A gdy już jesz mówi- Ojej, co Ty robisz, powinnaś być na diecie. Co za chore, chore myślenie. Same stajemy się swoimi największymi wrogami.

Więc wypowiadam wojnę słowu na D :D Ja, ostatni mohikanin Vitalii, ja Conan Barbarzyńca, ja Ryszard Lwie Serce ogłaszam iż pragnę ze wszech miar:
ogarnąć się
nie być już nigdy na diecie
ale zamiast tego
jeść jak człowiek a nie świnia
i uprawiać sport
czy to jest takie trudne?

chyba nie :) Życzę wszystkim dziewczynom aby biegnąc sobie przez Vitalię przeskoczyły przez tę zwaloną ciężką kłodę diety, chociaż to nie jest łatwe, bo trzeba sobie zaglądnąć w siebie, bo trzeba popatrzeć trochę dalej niż na to co się robi w tej określonej chwili, ale jaki chce się osiągnąć cel, jaki ma mieć to wpływ na przyszłość. Dieta jest tylko środkiem, który zarzucony, przyniesie odwrotny efekt. Zdrowe odżywianie jest tym stylem życia i biegu przez życie, które uczyni jeno dobro. Przecież wiecie o tym. Przecież nie muszę wam tego mówić. Czemu zatem tak mocno trzymamy się tego słowa, które wcale nie daje powera do działania, wręcz przeciwnie- zupełnie nas ogranicza!
Przeskoczywszy tę kłodę wiecznej diety, gdy już wam się to uda, będziecie silnie stały dwiema nóżkami na polance normalnego, zdrowego odżywiania. Jakaż to piękna polanka! Zielona! ;) Po niej biegnijcie jak najdłużej, najlepiej całe życie :)
Miłego hasania nam wszystkim.
Amen. Panie Boże zapłać.

11 marca 2014 , Komentarze (22)


Poczuwszy wiosnę poczułam jednocześnie że spodnie, mimo wszystkich moich jóg i medytacjów wcale nie są luźniejsze. Wiem, że pisałam że mi nie śpieszno by spektakularnie chudnąć, że powolutku do celu, że Pan Podbipięta też musiał wyczekać swoje zanim ściął te tatarskie łby, ale to jednak chyba nie jest to o co do końca mi chodziło :D Wciąż dużo ćwiczę, minimum co drugi dzień ale moje żywienie woła o pomstę do dietetycznego nieba. W zasadzie to co ja wyczyniam jest tak bardzo niemądre że dziwię się jak w człowieku którego IQ nie jest przecież liczbą ujemną, mogą się rodzić takie zachowania.
Pierwszy z brzegu dzień, tak dla przykładu. SS. same słodycze. Na drugie śniadanie bombonierka od taty z okazji dnia kobiet? Pycha! Na obiad czekolada? Na kolację kilka kulek rafaello? Załatwione! Zapraszam do mojego pustego łba, gdzie można się przejść przestronnymi korytarzami, w których tylko wiatr hula a myśl przejeżdża jak autobus na zadupiu- raz dziennie :D

Skończyłam więc z mimowolnym autosabotażem. Siedziałam, oglądałam Biggest Losera i posadziłam sama siebie na kozetce by rozpocząć analizę. Żeby zrozumieć moje dziwaczne obżarstwo. Nigdy tego nie robiłam, wiecie? Narzekałam na krótkodystansowca, starałam się więcej ćwiczyć ale nigdy nie próbowałam przeanalizować sama siebie.
Eureki nie odkryłam, ale to co zobaczyłam bardzo mi pomogło. Kiedy sięgnęłam po jedzenie w nienormalnych ilościach? Kiedy nie było kilku sekund żebym nie trzymała czegoś w łapie i pchała do buzi? Ano w momencie gdy paraliżował mnie stres.
Banalne? Bynajmniej.
Tak było w tym tygodniu. Dowiedziałam się, że pomimo iż jestem na 4 roku promotor wymaga od nas oddania rozdziału pracy magisterskiej do końca semestru. A na najbliższe zajęcia trzeba mu przesłać pierwszy fragment. Zasiadłam przed komputerem, spojrzałam na mój plan pracy i nagle się załamałam. Pusta, pusta głowa, nie ma w co rąk włożyć, poczucie beznadziei i zupełny brak wiary w siebie. Wpatrywałam się w pusty dokument worda, ta biała strona doprowadzała mnie do szału. Jak tu zacząć. No i zaczęła się wędrówka do kuchni. Kromka chleba z masłem i miodem. Dobra, siadam, zagryzam stres i próbuję pisać. Kromka zjedzona, nic nie napisane. Kawa. Kilka ciastek. Itd itd. Jadłam, jadłam, jadłam. Z bólem pisałam zdanie za zdaniem, a wszystkie jakieś nieforemne i nieudane.
To tylko taka przykładowa sytuacja, ale na niej widać wszystko, jak na dłoni.
Ostatecznie uporałam się i z tym, nie było tak źle, fragment wysłany, ale co wsunęłam to moje. Wniosek- ustalony UNIWERSALNY REGULAMIN POSTĘPOWANIA
W momencie stresu NIE oddalać się w stronę lodówki.
W momencie napadu stresu i paniki- nałożyć dres. Wyjść pobiegać. Wrócić. wziąć prysznic. Pooddychać. Przestać się bać. Zacząć działać.

W związku z tym postanowiłam też być fair wobec samej siebie. Nigdy nie uważałam że jestem na diecie. Nigdy na niej nie byłam. Nigdy też nie osiągnęłam zadowalających efektów. Tym razem jest inaczej. Pilnuję co jem, ile jem i jak jem. kolorowo i zdrowo już jest, pozostaje mi jeszcze kontrola porcji, czasu spożywania i walka z podjadaniem.

Zaczynam Ripped in 30. Jillian zamieściła też darmowy plan żywieniowy, całkiem niezły. Podkradam z niego inspiracje.Jillian cała jest moją jedną wielką inspiracją, ale teraz jestem gotowa nie tylko na skopanie przez nią tyłka raz na jakiś czas, ale na poprowadzenie mnie jak dzidzie za łapkę. Potrzebuję tego.


8 marca spotkała mnie przemiła niespodzianka. Kurier zadzwonił do drzwi i wręczył piękny bukiet kolorowych tulipanów. Od samego patrzenia na nie pysiak mi się rozjaśnia.
Kwiaty wysłał luby, który gardzi wprawdzie komunistycznym świętem i dobrze o tym wiem. Ale co kwiaty to kwiaty, każda okazja dobra, w tym względzie jestem stuprocentową babą ;DDD
-widzisz, pamiętałem jakie kwiaty lubisz!- mówi przez telefon z odcieniem dumy, czekając aż go pochwalę :D

no słodziak! jak tu takiego nie lubić? ;)

5 marca 2014 , Komentarze (12)


PRYWATA, PRYWATA, PRYWATY DUŻO!

Weekend mój był przemiły, bo u chłopca! Wiadomo, stęskniony to i bardzo nalegał na przyjazd :D
Ach powiem wam, że jestem OKROPNYM ZŁYM NAJGORSZYM ŚPIOCHEM. Nic nie jest w stanie mnie obudzić, wstawać nienawidzę jak mechanik francuskich aut, kołdrę kocham wielbię i zrobiłabym jej ołtarzyk i codziennie rano (hehe) znosiła świeże kwiaty w ramach mojego uznania dla jej zasług. Peany na cześć snu wyśpiewywać mogę w każdej dnia chwili.
Ale! Ale! Jest jedna wspaniała rzecz która mnie w życiu spotkała a jest nią Kłapouch
(gdybym była księżniczką, to tą.)

Kłapouch, który niechcący wynalazł najwspanialszą na świecie metodę budzenia mnie. Żegnajcie łaskotanie w pięty, szarpanie kołdry z brutalnością gestapo, żegnajcie wwiercające się w mózg budziki i piętnaście po nich następujących drzemek. Nic nie może się równać skuteczności budzenia do jego pocałunków!
Bo metoda jest prosta jak drut i włos po Shaumie- obsypanie mojej buzi rano całuskami. Czółko, nosek, policzki. Otwieram oczy i już wiem, że ten dzień będzie dobry! W przeciwieństwie do standardowego rannego trybu "nie mów do mnie bo rozszarpię Twoje ciało i dam do spożycia wrzeszczącym na parapecie gołębiom" takiego poranka od razu staję się oazą spokoju, kwiatem lotosu na tafli jeziora i chodzącą dobrocią :D
Tylko czemu niestety tak rzadko :( tak już bywa w związkach na odległość
Więc weekend do udanych zaliczam
Jednego dnia zabrał mnie Kłapouch na akademikową imprezę, nawet odrobinkę potańczyliśmy, sukces wielki, bo  on raczej do tańców skory nie jest, ale chyba widział moją smutną minkę numer 2, rzekł no dopij piwo i idziemy zatańczyć.
Ups czyżbym się wygadała? No tak, tak, piwo, piwa były dwa, miodowe Ciechany, najpyszniejsze skurczybyki w browarze ;p A poza piwem?
Moje drogie! Moje kochane Vitalijki, wiele z was to gospodynie domowe pełną gębą, nakarmiony mąż a może i dzidzia, kobieta-kuchnia. Ja, choć pichcę, wiele rzeczy muszę się uczyć od podstaw, mama nigdy mnie jakoś do gotowania nie przyuczała. Ale radzę sobie i nawet własnoręczne posiłki smakują mi i nigdy nikogo, kogo częstowałam nie zatrułam, więc hej, odnotuję to sobie jako sukces. Ale mam achillesową piętę którą jest pieczenie.
Ja, szabadabada potrafię zrujnować nawet "najprostszy" jak zapewniała współlokatorka, "zupełnie podstawowy" wypiek, jakim są muffinki. Kiedyś przeszłam muffinkową traumę, próbując stworzyć je na urodziny Kłapoucha i cóż.
Nie kopmy leżącego.A leżącym są moje umiejętności pieczenia. Pogodziłam się z tym,
Więc w ten weekend stała się rzecz przełomowa bo wymyśliłam sobie szarlotkę. Akurat sprosiliśmy do mieszkania parę znajomych to i okazja była i chciałam trochę zaszpanować przed Kłapouchem i z miną pewną siebie a skrywającą tak naprawdę pod nią minę "i have no idea what i'm doing" zabrałam się za szarlotkę.
Puch, poszło do pieca. Zacisnęłam mocno powieki prosząc św. Nigellę od wypieków o czułe, pachnące cynamonem błogosławieństwo?
Efekt? Pół blachy zniknęło w kilka minut. Następną połową zajął się należycie nazajutrz chłop. Wszystko pachnie, ciasto chrupie, jabłka ciepłe, cukier puder lekko otula.
Czyżby mały sukcesik? Ach to już kolejny, zaraz wpadnę w próżność ;p
Wiem wiem, kuszę, przepraszam no, wybaczcie. błagam. proszę o rozgrzeszenie :D
Koniec końców chyba taka noga ze mnie nie jest co cieszy mnie i daje mi jeszcze nadzieję na przyszłość pełną wspaniałych domowych wypieków dla gromadki ślicznych dzieci przy stole (a jakże! feministki, zjedzcie mnie! Smacznego! Jeszcze pachnę cynamonem ;D)

Jednakowoż! Żebyście sobie nie myślały że takie tylko bimbanie zabawy, podjadanie i piwka to jeszcze rzeknę wam że udaliśmy się na obchody święta Żołnierzy Wyklętych (z dużej litery, z szacunu, wiadomo!) przy grobie nieznanego żołnierza :) Także patriotyczne nastroje również nam się udzieliły. Planowaliśmy oboje udział w biegu ku czci tychże, ale miejsc wolnych nie było :( Może i dobrze, że nie zapisaliśmy się na ten bieg bo pogoda nie rozpieszczała a ja nie jestem aż takim bieganiowym hardkorem jak niektóre z was ;)

Ale żebyście nie myślały że odpuściłam ćwiczenia, jak to zdarza się, gdy sobie tutaj tylko czasem przemykam, mało piszę i głownie was odwiedzam po cichaczu by sprawdzić jak tam moje małe króliczki, to spieszę donieść z frontu maty i potu, że jestem cały czas w formie :) Z jedzeniem gorzej, wpadek multum ale z aktywnością się nie rozstaję ;)

Podczas pobytu u chłopaka trzasnęłam dwukrotnie 8 min abs, buns i Yogę Meltdown. Musiałam wybrać coś, co nie opiera się na skakaniu i jakimkolwiek tupaniu, bo po ostatniej próbie takich ćwiczeń przyjęłam oburzoną wizytację sąsiadki z dołu w kamienicy Kłapoucha :D Co ciekawe- nigdy wcześniej, przez 4 lata nie widział jej na oczy :D Wystarczyły niepozorne jumps&squats i mountain climbers (swoją drogą to najbardziej znienawidzone przeze mnie ćwiczenia EVER)  żeby zaburzyć ten dziejowy porządek jaki Kłapouch budował :DD Cóż, wiadomo, kobiety zawsze wszystkiemu winne ;p)

Dzisiaj też przećwiczone 1,5 h. Stałam się ćwiczeniowym łasuchem! Mało mi i mało! I ciągle mało! Apetyt niezaspokojony a koją go tylko zakwasy :) To bardzo dobry stan. Życzę Wam wszyskim abyście obudziły w sobie Ćwiczeniowego Łasucha (ĆŁ, wyjątkowo niechwytliwy skrót :DD)
Takiego który każdego poranka powie wam, zamiast "to co dzisiaj zjemy"- "to co dziś poćwiczymy". Takiego który szepnie Ci- eej, weź jeszcze zrób coś na nogi. A Ty mu- chyba już jestem najedzona! A on tylko na was spojrzy i będziecie wiedziały, że to oznacza, że jednak robicie coś na nogi.
Albo pupę. A propos. Tym które nie czują już "burn" po ćwiczeniach 8 min buns lub tych z Mel B. polecić chyba mogę  Tracy Anderson (dzięki uprzejmości jednej z Vitalijek odkryłam ją dziś :*) podobno trenerka Madonny i innych gwiazd z konstelacji Hollywood, mniejsza o większość, ważne że nogi z dupy wyłażą. Dosłownie. Za słownictwo przepraszam. Brak mi dobrego wychowania. Ale nie można mieć wszystkiego coby nie popaść w samozachwyt :D

O losie piszę i piszę a miało być tylko kilka zdań. Słowotok mam, jak pies Pawłowa ślinotok. Pewnie potem znów zamilknę na tydzień lub dwa, więc korzystajcie :D

I jeszcze dialog z mym lubym, wspaniałym romantykiem  (o czym wyżej) :PP
Warto wiedzieć iż że ponieważ pracuje on dużo przy kompie, nabył jakiś czas temu nowy mega ultra giga hiper wypaśny fotel. Nazywa go Robert Kubica :D
Więc siedzę u niego w pokoju na Robercie wyciągam się jak do słońca łania i mówię
-ale masz super ten fotel, taki wygodny! Ja mam w mieszkaniu takie niewygodne krzesła
-to kup sobie- odpowiada mi
-tak, akurat, już widzę jak wydaję multum kasy na jakiś gigantyczny fotel do studenckiego mieszkania, no naprawdę nie mam co robić z pieniędzmi ;p
-ej to ja Ci kupię. NA DZIEŃ KOBIET! CHCESZ???
moja mina bezcenna :D
oczywiście nie chcę ;p ale sam pomysł mnie rozwalił. Już sobie wyobraziłam jak dwóch panów wynosi z ciężarówki pod blokiem obracany fotel przewiązany czerwoną wstęgą. Romeo ginie z zazdrości myśląc o takim wyznaniu miłości! :D
Potem jeszcze kadził, że taka ładna pupa musi mieć wygodne miejsce do siedzenia i inne takie pierdoły :DD Trochę miałam go ochotę palnąć w łeb a trochę dać buziaka. Znacie to? :D Taki durny, kochany głupek.


Nagadałam się aż mi w ustach zaschło ;p Łyk herbatki i dobranoc!

I jeszcze na koniec! Fartuszek. Taki chcę. Będę w nim piekła szarlotki :D




20 lutego 2014 , Komentarze (13)


Kolejne bieganie za mną!
A myślałam że już odpuszczę. Zwykle wybiegam w świat koło 11, a teraz minęła 12, minęła 13 a ja dalej siedzę i jakoś zebrać się nie mogę. Dziś zniechęcało mnie szarobure niebo. Termometr mówi, że 10 stopni, ale on jest sfiksowany, stary wariat, więc jemu nie wierzę, nie wiem w sumie czemu codziennie rano i tak na niego spoglądam, chyba tylko po to żeby mnieznowu oszukał.

Więc oczywiście jak prawdziwy mistrz wymówki nigdzie nie idę, bo chmury :D Ale los zlitował się nad moją durną głową i jedno po drugim zaczynały pokazywać się prześwity błękitu. Aż koło 15- niebieskość zupełna niemal i do tego słońce. No i już nie mogłam robić wymówek. I już nie chciałam ich robić.
Biegnę więc i z każdym takim treningiem staram się przebiec coraz więcej, albo coraz szybciej, wymyślam sobie w głowie jakieś konkurencje, też tak macie? 
Np:- dogonię tego faceta zanim dotrze do tego drzewa :DD Albo- poprzednią ławkę minęłam wykonując 12 kroków, przy następnej zejdę do 10
To mi umila bieg. Albo lubię robić skipping, przeplatankę, udaję wtedy że jestem sportowcem i mam taki zajebisty trening na świeżym powietrzu :D
Bieganie się zrobiło trochę taką terapią. w domu ciągle mnie coś rozprasza. But na nogi i długa- głowa się robi taka otwarta, mam czas by przemyśleć wszystko co mnie jakoś trapi, czy gdzies tam kołacze się po głowie. Jak się biega to nie można uciec przed samym sobą, zagłuszyć się, myśli same płyną i to jest piękne.
Po bieganiu była Yoga Meltdown i 8 min abs więc myślę że całkiem solidny dzień dziś.

Teraz apel. Wiąże się on w pewien sposób z bieganiem

Kochane! Nie wiem ile z was biega ze słuchawkami na uszach ale błagam was i zaklinam na wszystko- uważajcie na siebie. Zwłaszcza jeśli biegacie w mieście.
Kilka tygodni temu dowiedziałam się o tragicznej śmierci koleżanki z liceum.
Poszła pobiegać.
Beztroski jogging zakończył się dla niej potrąceniem i śmiercią.
Nawet jak piszę o tym wciąż jakby to do mnie nie dociera. Jednak tak było. Podobno miała słuchawki na uszach.

To jest portal z pomocą którego dbamy o zdrowie, o ciało, o wytrzymałość, ale nie zapominajcie o tym najważniejszym- o życiu. Chwila nieuwagi i nie ma człowieka. To jest straszne. To jest niesprawiedliwe. Piszę i łzy nabiegają mi do oczu. Błagam! Dbając o zdrowy styl życia nie dajcie się wplątać w śmiertelną pułapkę.
Także biegając- uważajcie. Jeśli myślicie że zdążycie przed tym samochodem- nie, nie zdążycie, zatrzymajcie się lepiej.
Błagam.




17 lutego 2014 , Komentarze (22)


Cześć krokodyle! Jak Wam mija ten obłędnie słoneczny dzień? Chyba wszystkim naładowało baterie, w moim pobliskim parczku wylęg jak na oddziale geriatrii! Nie ma ławeczki bez szczęśliwych, wystawiających twarze do słońca seniorów :D Dzieci biegają, matki nie nadążają, studenci popijają piwko w zaroślach, żyć nie umierać!

Pobiegane, porozciągane, pojedzone. tylko nie nauczone :d Zamiast tego ślęczę na Vitalii i staram się motywować podupadłych na duchu, bo dziś wyjątkowo czuję, jakbym mogła udźwignąć jeszcze tysiąc dusz. Daj mi rząd dusz! Jak pisał klasyk- a ja ich nauczę ćwiczyć Jak piszę ja.

Byłam w domu rodzinnym w którym internet trzeba nosić wiadrem, więc wybaczcie, że nie pisałam zbyt dużo i zaniedbałam pamiętniki ;) Powróciłam do Krakowa bo w domu nijak nie idzie się uczyć, plus lekko toksyczna atmosfera i naprawdę choćby skały srały nie da się nawet zebrać własnych myśli. Z roku na rok odkrywam że chyba jestem samotnikiem. Bardzo towarzyskim samotnikiem, to możliwe? Przekonuję się, że tak

Miało być jeszcze o bardzo nietypowym workoucie :D a rzecz miała się tak- dzień szósty lutego dnia pańskiego dwa tysiące czternastego. Zapakowana jak Rumun zasiadam w pociągu relacji Kraków-dom, trasa 7 godzin 15 minut, panie prawie jak samolotem do Amieryki, ale jedziemy. Mało nas, mało nas do pieczenia chleba w tym pociągu, nawiązałam dwie bardzo dziwaczne znajomości ale koniec końców wszyscy pasażerowie w całym wagonie wysiedli a ja wciąż miałam 1,5 godziny drogi. Już nie było co robić, od krzyżówek dostałam oczopląsu, książkę skończyłam, uczyć się nie chciało. Zjadałam co miałam do zjedzenia i tak siedziałam w pustce, rozmyślając i oglądając czarny nocny krajobraz przetykany od czasu do czasu jakąś latarnią w oddali.
I nagle myśl szalona- a gdyby tak... Wzrok prędko bada możliwości przedziału- a więc mamy półki, na których można się popodciągać, mamy kawałek podłogi, czego trzeba nam więcej, szabadabo? No czego?
Squaty, lunge'e, unoszenie nóg. Od czasu do czasu pociągiem zarzuciło, więc i balansowanie miałam zaliczone, chwiejąc się na jednej nodze, przypomniałam sobie co śpiewa Artur Rojek, że życie to surfing, więc sobie surfingowałam wymyślając coraz to nowe ćwiczenia które zajęłyby możliwie mało przestrzeni a maksymalnie zmęczyły mięśnie. Potem wyłożyłam się na kanapach, że tak nazwę te lekko przestarzałe siedziska pociągowe, obciągnięte starym welurowym materiałem, i ćwiczyłam mięśnie brzucha. Nie wiem kiedy zeszło 40 min. Kilka wdechów, wydechów i po wszystkim.
Ty to jesteś postrzelona, myślę do siebie, ciekawe czy ktoś kiedykolwiek ćwiczył w pociągu :D Jeśli tak, chciałabym go poznać. My, wariaci musimy trzymać się razem :D
Potem przeszedł konduktor i nieco podejrzanie spojrzał na moją zaczerwienioną twarz, gdy już siedziałam spokojnie i udawałam że jestem stuprocentowo normalnym pasażerem :D

W domu też udało mi się zachować ćwiczeniowy rytm, Bóg zesłał nam wspaniały luty żebyście nie mogły jęczeć tych swoich wymówek, że np, pobiegałybyście ale śnieg. Także pogoda jak w Soczi, można było biegać do woli, korzystając wreszcie z normalnego powietrza. Jak bardzo mi tego było trzeba!
Dokończyłam też Jillian. Czy widzę różnicę? Delikatną. Coś tam w mięśniach drgnęło.
Przemykając z łazienki do pokoju w majciochach usłyszałam za sobą głos matki z salonu-
PUPA CI SIĘ UNIOSŁA!!!
no kurde, wolałabym jednak żeby matka nie oglądała mi dupska, ale skoro faktycznie się uniosła, to nie będę się przecież gniewać :DD
Także wierzę, że zmiany są, choć jeszcze tak widocznych nie dostrzegam.

I wiecie co? (teraz pora przemyśleń. Weźcie książkę Paulo Coehlo, usiądźcie na niej, bo do niczego innego się nie nadaje, zamknijcie oczy i medytujcie ze mną nad sensem życia i Vitalii) Ostatnio myślę sobie- nie ma jak spokojne tempo. Nie wiem czy mnie dobrze zrozumiecie, bo mija miesiąc czy dwa a u mnie nie ma wielkiego spadku ani w kilogramach ani w centymetrach a mnie to... cieszy
Celem moim jest lato. Do celu idę spokojnie. Wiem, że gdybym się katowała i ujrzała spektakularne efekty, spoczęłabym na laurach. Że gdybym trzymała rygorystyczne diety po dojściu do krótkodystansowej mety chciałabym wrócić do jedzenia- byle duużo, szybko i niezdrowo. A tak- nauczyłam się jak jeść zdrowo. Nauczyłam się jeść warzywa. Nie wyobrażam sobie życia bez aktywności ruchowej. Zmieniam się po mikrokawałeczku każdego dnia i to jest zmiana na lepsze. Małe kroczki. (Jak masz duże stopy to kroczki będą odpowiednio większe :DD) Bez dramatyzowania, bez posiadania wagi (sic!), bez obłędu w oczach.
Dzięki temu mam w sobie spokój jakiego nie miałam nigdy i optymizm, który się nie kończy. Nie wariuję. Dużo się uśmiecham. Żyję i daję innym żyć.
Przesłanie- nie dać się zwariować. Robić swoje, robić to wytrwale ale powoli. Nie szarpcie się jak konie, bo potem jedyny efekt jaki ujrzycie- to piana na ustach. A ja wolę pianę na białej kawie. Bez cukru.

I jakoś mi dobrze i błogo. Żeby tylko nie ten egzamin, który mam w piątek, byłabym najszczęśliwsza pod słońcem, tym które nam dzisiaj tak ładnie świeci.

Niech świeci i Wam! Pamiętajcie, nie wariować dziewczyny, bo kto wariatkę zechce?

6 lutego 2014 , Komentarze (12)


Wpis dodaję, bo gdy piszę to się bardziej pilnuję. Moje nazi "ja" stoi nade mną z karabinem i mówi albo dieta albo kulka! No to nie mam wyboru, nieprawdaż?

Minął styczeń i to co udało mi się i traktuję jako sukces- to ukończenie 2 levelu shreda. Nie o to chodzi, że on jest jakiś ciężki. Wszyscy wiemy że jest spokojnie do podołania, spocić się można ale ani nie wywraca Ci flaków na drugą stronę ani też nie zabiera za dużo czasu. Jednak przede wszystkim shred polega na systematyczności. Czyli mojej achillesowej pięcie. Bo:
Kto pamiętnik śledzi mój
Wie żem ja leniwy gnój
nie no przepraszam, ale tylko to mi się zrymowało  Albo jeszcze coś gorszego <nigdy nie rozumiałam tej minki ale tu wyjątkowo pasuje :D>
Więc to było to czego mi potrzeba. 20 dni treningu to już brzmi całkiem fajnie. Miałam przerwę w levelu 1 (gdzies pomiędzy 3 a 4 dniem i potem między 8 a 9) za to level 2 wykonywałam dzień w dzień. Dla mnie, krótkodystansowca to jest już coś.
Nie opuściłam nawet shredowania podczas weekendu u chłopaka, a zawsze ale to zawsze jak do niego przyjeżdżałam były to dni odpuszczenia i diety i ćwiczeń. Minus- butelki z wodą zamiast hantli to nie jest wygodne rozwiązanie. Jak ktoś z was chce zaczynać shreda i hantelków nie ma- niech sobie kupi. Wygoda, wygoda, wygoda! No i od razu czujesz się jak sportowiec a nie jakaś wywłoka okazjonalnie wyciskająca do góry butelki Nałęczowianki :D
Chłopak bardzo zadowolony z moich ćwiczeniowych postępów (tyłek się unosi i inne takie bajery, wiadomo o co chodzi ) A nawet hi-hi wychodząc spod prysznica przez uchylone drzwi do jego pokoju zauważyłam, że oderwał sie od nauki i dawaj ciśnie na podłodze pompeczki :DD Chyba go zmotywowałam! Nie chcialam mu przeszkadzać, więc szybciutko wróciłam do łazienki i podziękowałam w duchu św. Hubertowi od fitnessu, że go natchnął

Także teraz cisnę level 3, problem jeno że wracam dziś do domu gdzie hantelków brak więc chyba pierwsze co zrobię to polecę do sportowego i się zaopatrzę. Albo zrobię ładne oczy i poproszę tatusia. A tatuś przecież nie odmówi córeczce

W ogóle mój tata. Ech. Gość jest po zawale (przeszedł w okolicach 50-tki, przecież jeszcze młody chłop...) pali jak smok, źle się odżywia i nic się nie rusza!!! Wcześniej jakoś nie zwracałam na to uwagi ale teraz jestem trochę przerażona. Mama się stara jak może. Robiła śniadanka- a on tylko kawa rano. Gotuje mu zdrowe obiady,  po tym zawale to w ogóle duszone mięska, warzywa na parze i takie tam.
A on co- do sklepu i kupuje sobie słoiczek smalczyku bo go lubi. No litości. Mama ukradła mu smalczyk i dała kotom :DDD FIGA Z MAKIEM a nie smalczyk, tatko!!
Przez pół roku miał zajawkę na basen, chwalił się ile to długości nie przepłynął bez zatrzymywania to jak mały chłopiec normalnie XD ale cieszyłyśmy się z mamą że coś z sobą robi. A teraz znów nic. Do pracy ma 500m. ale jedzie samochodem. Mama zawsze chodzi pieszo i naprawdę to jest przecież kilka minut.
Kupił sobie strój na rower. Durny ojcowski łeb- wszystko ma- koszulkę, spodenki, rękawiczki nawet (o losie!) tylko... roweru brak :DDDD jeździł na moim
Oglądam sobie tego Biggest Losera i widzę jak faceci po 50 wracają do formy. Jak odzyskują jakąś pasję i radość życia. I myślę, może spróbuję być takim Jillianem i Bobem w jednym i kopnąć tego rodziciela w dupsko.
Także spróbuję coś z nim zrobić. Oooo może być pewien że tego nie zostawię.

W sumie nie wiem czemu o tym piszę, to miał być trochę inny post ale tak zawsze się czymś rozproszę i masz babo placek- cały akapit biadolenia :D

Chciałam rzec jeszcze że mam sobie w otchłani dysku zdjęcie. Motywujące, bo moje- z marca zeszłego roku. Wtedy zrobiłam luty bez słodyczy. Ćwiczyłam. W marcu wyglądałam całkiem nieźle. Gdzie jest ta sylwetka? Nie ma! Nie ma bo się zatrzymałam. Bo wymówki.
Tym razem wiem, że dotrwam nie tylko do marca ale dalej. Do kwietnia. Do maja. Do kuźwa kwitnących gałązek jabłoni pachnących obłędnie że głowa boli. I będę przechodzić koło nich z głową podniesioną, bo się nie zatrzymałam tak jak wtedy!

JEDZIEMY Z TYYYYYM KOKSEEEEEM!!! Zakaz zatrzymywania!!! Jeśli właśnie zaprzestałaś. Bo sesja, praca, mąż Cię wkurzył. Bo zła koleżanka, bo samochód ochlapał brązowym pośniegowym błotem to błagam Cię zacznij znów. Nie ma zatrzymywania. Zakaz. Bo znajdę Cię, wyrwę Ci rękę i będę Cię nią okładać po głowie.
Zrobię to.






23 stycznia 2014 , Komentarze (24)



Chciałam dodać smętny wpis, bo jeszcze do południa byłam bardzo bardzo smętna. Bo zawaliłam, o czym potem.Jednak wpis jednej vitalijki piętnujący nasz sport narodowy jakim jest marudzenie i memłanie, że się nie chce albo nie da rady, skutecznie mnie od tego planu pierwotnego odwiódł.

Krótkodystansowiec c.d.- stało się, obudził się. Trzy dni temu przetarł oczy, ziewnął i stwierdził że jest głodny. Zrobiłam mu śniadanie, syte i średnio zdrowe. Miałam usprawiedliwienie bo przyjechał też wujek Okres, komunista jakich mało. On lubi pogadać z krótkodystansowcem ale nie o polityce, a o jedzeniu. O słodkim jedzeniu. O dużej jego ilości.
Na gadaniu się nie skończyło.
Najpierw miało być zdrowo, żeby zaspokoić tę nagłą ochotę na słodkie, więc zjadłam dużo rodzynek i orzechów. Całkiem dobry wybór, prawda? Trochę za dużo ale wciąż w normie. Ćwiczyć jakoś mi się nie chciało. Nauki dużo, więc zamiast tonąć w pocie, tonęłam w notatkach. Wujek z Krótkodystansowcem poszli spać.
Rano byli w kiepskich humorach i raczej zestresowani, bo szłam na kolokwium. Nie wyspałam się, nie douczyłam i taka historia. Dałam się im namówić na snickersa. Cały dzień jakiś senny. Wieczorem zaś, w porze kolacyjnej wybraliśmy się razem po bagietkę czosnkową. Och. I chałwę. Zjadłam to wszystko, bo bardzo mi smakowało i miałam przemożną ochotę. Od bagietki i chałwy nikt nagle nie utył.
No ale właśnie. Od jednej może nie. Ale nie w tym była rzecz.
Pomyślałam- nie może tak być, że jakaś zachcianka mną tu rządzi. Że się wpycha durnym dupskiem w mój mózg, siada na ławce, macha nogami i mówi mi jak rozpieszczony bachor- kup mi chałwę. No i ja jej kupuję.
A powinnam powiedzieć- nie kupujemy chałwy, mamusia nie ma pieniążków, zjedz sobie jabłuszko.
Zaczęłam obserwować jak moje ciało reaguje na takie obżeranie. Zupełnie bezsensowne. Do komputera, zajmujące ręce za to niezajmujące mózgu. Jak reaguje to nieszczęsne, wciąż nie tak wymarzone ciało? Ano niechciejstwem.

Znam ten schemat i wiem, że wiele z was go ma, być może któraś zdiagnozuje go sobie tutaj razem ze mną. Moje drogie, po takim haniebnym występku, po trybie pożeracza objawy są następujące: (nie mówimy o patologiach, palcach w gardle i innym okropieństwie)
-nic ci się nie chce
-masz poczucie że zawaliłaś, albo gorzej:
-masz poczucie że i tak już zawaliłaś, więc pozwalasz sobie łaskawie na jeden dzień "rozpusty" bo i tak beznadziejnie zaczęłaś
-ale nie wiesz, że po nim drugi dzień rozpusty nadchodzi szybko, niespodziewanie, zastaje Cię w domowych pieleszach lub gdy mijasz cukiernię, piekarnię, sklep- bo w sumie dlaczego masz sobie odmawiać czegoś dobrego/ nie będziesz na diecie całe życie/ możesz pozwolić sobie na deser/ miałaś stresujący dzień/ ktoś Cię zasmucić i się chcesz pocieszyć
(Serio? Jedzeniem się będziesz pocieszać? Pączek wyciągnie magiczne drożdżowe ręce, pogłaszcze Cię, przytuli i powie- hej, głowa do góry?
Nie! On Cię nie pocieszy. Powiem Ci co zrobi. Walnie Cię pięścią z utwardzonej marmolady prosto w żołądek. Nie sprawi że poczujesz się lepiej. Uwierz mi.
Ps: pączków nie jadam, on jest personifikacją (pączkonifikacją?) wszystkiego dobrego co lubisz tam sobie pochłaniać.)
Ad rem- więc czujesz się źle i wiesz, że zawaliłaś. A może wiesz coś więcej? Że jesteś beznadziejna albo że i tak jesteś za gruba. Już myślisz źle. Już myślisz destrukcyjnie.
Ja ponadto po takiej uczcie mam ochotę się już tylko położyć i spać. Nie zrobię nic wartościowego a już tym bardziej nie poćwiczę.
Nie ćwiczę i to jest mój błąd,

Bo to właśnie ćwiczenia dają Ci takiego samego powera jakiego da Ci ta głupia kostka czekolady. Bo kiedy jesteś już cała czerwona, spocona i dumna, wiesz że właśnie zrobiłaś dla siebie coś dobrego, że ta droga drogą dobrą jest
I nie masz ochoty z niej schodzić.
Żeby kupić baton babeczkę lub durną bagietkę z czosnkiem, nie wiem jak pachnącą. Nie i już!

Dziś znów mój dzień był tym dniem memłacza. I znów bym tylko jadła, nic nie robiła, stresowała się i spała. Mea culpa, mea maxima culpa. Ale na miły Bóg! Nie może tak być. Z wielkim ale to wielkim trudem przemogłam się i zrobiłam trening.
Jak ręką odjął. Jak nowo narodzona.
Pot jest wodą święconą dla diabłów smutków i stresu. Naprawdę!
To jest to co daje mi moc, napędza i sprawia że chce się działać dalej.

Prosiłam was w poprzedniej notce, żebyście nie budziły krótkodystansowca.
Ale teraz jestem mądrzejsza.
Jeśli macie w sobie krótkodystansowca i on śpi, a wy dietkujecie sobie cichutko, byle jak i tak tylko żeby nie zauważył, to mam dla was radę.
Obudźcie go. Bez litości. Zabierzcie mu kołdrę, łaskoczcie w stopy, wylejcie mu wodę na śpiący łeb. A gdy wstanie, wściekły i zły i zacznie domagać się hołdów z czekolad czipsów i podwójnej porcji serca, nawrzeszczcie na niego, wyrzuccie go z domu, zróbcie mu scenę, wywalcie przez okno wszystkie jego rzeczy (batoniki, czekoladki, słodkie pierdółki, marnotrawione minuty przed kompem, lenistwo, złośliwość).
Potem wskoczcie w dres. I wywalczcie siebie.
Wymówki są łatwe. A nie ma być łatwo.

ZRÓB SCENĘ. ZACZNIJ ŻYĆ

-Amen.
-Panie Boże zapłać




17 stycznia 2014 , Komentarze (26)



Krótkodystansowiec ja, który przez tydzień pięknie zdrowo je, ćwiczy i jest podjarany zawsze dnia ósmego myśli "a na wuja mi ta chata" (chiński minister budownictwa)
I cała dieta, bańka mydlana- pryska i mydlinami opada mi na twarz.
Ale tym razem- dzień 10. i trzymamy się dalej.
Może krótkodystansowiec jeszcze się nie zorientował, może śpi, więc bardzo proszę żeby żadna z was nic mu nie mówiła niech sobie pośpi, najlepiej snem wiecznym
RIP.
No a tak serio to w tym czasie wprawdzie miałam jedną imprezę, alkoholową a jakże, urodziny kolegi, piłam wódę co mam nie wypić, przyznam szczerze. Ale nie było tak, że  "o matko, ale zawaliłam, cała dieta psu w dupę" :D Tylko do widzenia impreza, wstajemy rano, zdrowe śniadania, ćwiczenia i kolejny dzień się rozkręca

Ach i jeszcze jedno. Niezamierzony cheat day też się wkradł. A zaczęło się od śniadania.
Bo ja jestem człowiek śniadaniowy. Śniadań nie opuszczam, nawet jakbym się miała na zajęcia spóźnić. Niedawno nakurwiałam non stop owsianki, trochę mi się znudziły, więc wybieram teraz muesli z mlekiem + orzechy/owoce, albo omlet czy jajecznica.
Ale był taki dzień (bardzo ciepły, choć stycznioowy- chce się zaśpiewać za Krajewskim :D) kiedy jakoś mleko wyjszło, jaja wyjszły. Były wafle ryżowe i cośtam.
Zjadłam więc na śniadanie dwa cienkie wafle, jeden na "słono" z szyneczką domową, serkiem, ogórek, sałata itp, drugi z serem białym i domowymi powidłami śliwkowymi. Plus kiwi.No i git. Drugie śniadanie- kefir z jagodami.
Ale. Ale jak przyszłam do domu na porę obiadową to bylam taaaaka głodna. Wilk, owca,koń z kopytami i słoń. Te zwierzęta zmieściłyby się w moim brzuchu :D Chciałam podgrzać w piekarniku sztukę mięsa od mamy z domu, ale taaaaka głodna, myślę- a to w międzyczasie podjem łyżeczkę masła orzechowego, do którego słabość mam jak alfons do dziwek, co zrobić.
Nooo i byłam po 1/3 słoika gdy sie zorientowałam, że trzeba zrobić normalny obiad. Zrobiłam, zdrowy fajny obiad, zjadłam. Najedzona. Ale bym coś pogryzła jeszcze- słonecznik.
Pora podkolacyjna. To może to masło orzechowe. Z bananem, a co! Uczę się całą noc, muszę mieć energię!
I tak między jedną kartką a drugą, między jedną łyżeczką banana z masłem orzechowym
odszedł w niepamięć cały słoiczek 250 g :DDD
I nie zrozumcie mnie źle. Nie żalę się. Ani nie czekam na rozgrzeszenia puste vitaliowe "każdy ma gorszy dzień głowa do góry i dietkuj dalej" ani na rady "idź poćwicz" ani nie czekam na gromy "no to popłynęłaś"

Ja wyciągnęłam z tego prosty wniosek- śniadanie. Dobre, zdrowe, kaloryczne- to podstawa. Narzekacie na nocne obżarstwo, wiele z was to robi- tymczasem gdy prześledzi się wasz jadłospis okazuje się, że jest alarmująco mało jedzenia, zwłaszcza do południa. Wtedy kiedy właśnie ciało powinno pracować na pełnych obrotach! Przecież to nie dziwota że kiedyś ciało "upomni się" o swoje ;)
Śniadania jem zawsze spore. Kolacje leciutkie i na 3, czasem 4 godziny przed snem.
Tym razem śniadanie było bardzo skromne w porównaniu do codziennego dnia i nie dziwota, że szybko to spaliłam a potem rzuciłam sie na jedzenie ;)
Także- jeśli nie zjadłyście dzisiaj porządnego śniadania i nie zamierzacie zrobić tego jutro- przyjdę do was. znajdę was. i skopię wam tyłek :D


PS: Jak ja nienawidzę reklam. Kuźwa. Peżoty sroty, klimatyzacja, kredyt, zmień szampon, powstrzymaj wypadanie włosów, nikłitin i już nie palę, stosuj diosminex wybierz diosminex, te małe gówna ryją mi mózg i psują humor. Ale teraz przegięli
Kurde, ej laski, wszystko jest na sprzedaż, ale w radiu reklama środków do pochwy. UPŁAWY! PIECZENIE!- woła podekscytowana kobieta
Toż to jest obrzydliwe :D Dżizas przecież tego słuchają też faceci. No czy oni Boga w sercu nie mają :DDD kto to produkuje takie reklamy, kto to puszcza?
No, wylałam moją anty-reklamową frustrację


No ale o czym to jeszcze miało być. O wspaniałej babci .Poszłam pobiegać i będąc w drodze powrotnej biegłam "na skróty" obok bloków i patrzę- a na drugim piętrze, na balkonie popyla całkiem dziarsko na orbiterku starsza pani. Naprawdę starsza- miała z 70 lat, dresy i nakurwiała ostro!!! :D Byłam taka zachwycona i dumna, więc zdołałam z siebie wykrzyczeć do niej: JEST PANI WSPANIAŁA!!!!
jak się szczerze roześmiała i odkrzyknęła "pani też!!!" gdy znikałam za rogiem bloku.
Wniosek nr 2. NIGDY nie jest za późno! Zawalcz o swoje zdrowie :)

Uuuuufff ale się rozpisałam. Teraz biegnę robić rybkę bo w brzuchu burczy :D


© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.