Moja. Ze zdjęcia legitymacyjnego. Rysowana węglem i białą pastelą. Pierwszy raz w życiu miałam węgiel w dłoni. Okropny. Nie lubię jeszcze bardziej niż pasteli.
Ale ponieważ moja babcia nie miała zmarszczek, a ideą było poćwiczenie zmarszczek, to ze zdjęciaz Pinterestu jeszcze taką babcię narysowałam. Pastelami.
Szanowny lekarz Ryba ("co powie Ryba?🎵🎶) totalnie zlekceważył moją zmianę na powiece, zbadał mi wzrok i powiedział, że mam mieć okulary do czytania (jakbym nie zauważyła!). Powiedział, że coś tam mi się zatkało i zakaziło (też się domyśliłam). No ale zapisał maść z antybiotykiem. No i właśnie po to są lekarze - do wypisywania recept, resztę samemu można ogarnąć 🤪.
Niedobrze mi się biega po śniegu. A właściwie w ogóle niedobrze mi się ostatnio biega. Czuję, że mam zmęczenie materiału i czuję się jak Forest Gump, który zwalnia i zatrzymuje się. Bo już mu się przestaje chcieć. No dobra, powiedzmy sobie szczerze, że ja od 12 lat nie miałam żadnego okresu roztrenowania! Nawet jak była pandemia, to kombinowałam bieganie naokoło sklepu, a raz zdesperowana biegałam po balkonie 🤣. No ok, to takie para-bieganie. Czuję że potrzebuję porządnego treningu ogólnorozwojowego. Mam nagrania i w każdej chwili mogę do nich wrócić, ale... ciężko mi się zebrać. To tak jak z tą jogą - zaczęłam biegać, żeby zrobić sobie rozgrzewkę do jogi i od 12,5 lat biegam, a jogi nie ćwiczyłam ani raz. A szkoda, bo joga robi dobrze na ciało i ducha. Ostatnią rzeczą, którą bym chciała, to zajęcia grupowe, internetowym jogom nie ufam. Może gdybym sobie przypomniała... ale na głowie nie stanę. No już nie. Szkoda, bo to była moja ulubiona asana. I kobra. Kiedyś.
Czy już jest za późno na postanowienia noworoczne? Bo ja bym chciała ograniczyć bieganie do 2-3 razy na tydzień, a zamiast tego robić treningi ogólnorozwojowe, jogę i może czasem siłownię. To by mialo sens, a nie durne stukanie kilometrów.
Słucham sobie audiobooka tej Judith Viorst i dobrze mi się słucha.
Na razie to, co fajnie mi się zasiało, to cytat z Rilkego "Jeżeli opuszczą mnie moje diabły, obawiam się, że ulecą z nimi moje anioły".
Takie to fajne. Bałam się często i nie lubiłam mojej ciemnej strony. Zaprzeczałam i chowałam głęboko to co niejasne i niechlubne. Tylko, że to jest i będzie zawsze częścią mnie jako całości.
Rozwój, dążenie do doskonałości... no dobra, ale to nie jest bajka i wybór dobra. To raczej jak jin-yang, gdzie dzień spleciony jest z nocą, a miłość z nienawiścią. Co do ciągłego rozwoju, to urzekła mnie Niedźwiedzka kilka podkastów temu twierdząc, że ciągły rozwój dotyczy tylko nowotworów. Śmiechłam wtedy. No bo w sumie ileź można się doskonalić? Kiedy czas na życie?
Dobra, z własnymi demonami pomału się oswajam i zaprzyjaźniam. W sumie dobrze je mieć, choćby jako oręż, kiedy przyjdzie bronić własnych granic, c'nie?
Dobra, będę słuchać dalej, a póki co mam problem.
W środę wieczór zaczęło mnie drapać coś w zewnętrznym kąciku oka. Jakby mi się rzęsy zawinęły. Ale nie było tam rzęs. Za to na dolnej powiece od wewnątrz zauważyłam taką małą grudkę. No nic, poszłam spać. Rano ta grudka zrobiła się większa i biała. Jakby tam była ropa. W swojej głupocie zaczęłam w tym grzebać patyczkiem do ucha i podrażniłam sobie okolicę tego czego, tak że spojówka zrobiła się mocno przekrwiona, a to coś tam nadal zostało. Wieczorem jeszcze większe się zrobiło, ale nadal nie pękło. W aptece kupiłam krople na podrażnienia, nic innego nie mogli mi sprzedać. Do okulisty na NFZ nie mam co iść, bo po pierwsze najpierw musiałabym zdobyć skierowanie, a dostanie się do mojej lekarki graniczy z cudem, a po drugie pewnie terminy na "za pół roku" przy mojej książeczce zasłużonego krwiodawcy skrócone będą na "za tydzień", co i tak mnie nie urządza, bo do tego czasu albo mi to pęknie, albo oko mi tak spuchnie, że pojadę na sor.
Myślałam o prywatnym okuliście, ale przyjmie mnie ktoś w piątek bez wcześniejszej rejestracji? No zobaczę, z czym się obudzę. Na razie aplikuję sobie te krople i robię okłady z rumianku.
Jutro będę malować portret w monochromii. Chyba wybiorę sepię, chociaż kusi mnie fiolet lub po prostu czarny. Szkic jest taki:
Mam jeszcze drugi, bardzo podobny, na drugim będę ćwiczyć już wielokolorowość. Ten drugi wygląda tak:
A w ogóle to głowa mnie boli. Ale moje córki też. Chyba to kwestia ocieplenia. Wczoraj było -17, dzisiaj tylko -4. Wczoraj jadąc samochodem wpadłam w poślizg na zakręcie. Ale dałam sobie radę bez stłuczki. Od dwóch dni MPK jest darmowe z uwagi na smog, ale smogu nie ma (mam apkę z pomiarami zanieczyszczenia powietrza z różnych stacji w mieście). Bywało czarno lub ciemnobordowo (powyżej 1000% normy), teraz jest zaledwie jakieś 160% - na żółto. Więc nie wiem, skąd oni ten smog dorwali. W każdym razie wykorzystałam i pojeździłam sobie komunikacją miejską, bo na codzień to tylko z buta.
No to pyk - czas na porcję psycho- filozofii. Tak mnie dopadło, bo słuchałam podcastu Niedźwieckiej, a potem audiobooka Judith Viorst "To, co musimy utracić", a jak spotykam coś, co ze mną rezonuje, to chce mi się tym dzielić.
W skrócie:
Każdy punkt życia, w którym następuje jakiś przeskok, zmiana, transformacja, okupiony jest jakąś stratą. Coś trzeba oddać, żeby coś otrzymać. Czysta transakcja.
Straty są tym bardziej bolesne, im bardziej kurczowo trzymamy się, lgniemy do obiektu, który tracimy.
Tym bardziej lgniemy i przywiązujemy się, im bardziej mamy nieprzeżyte oddzielenie od matki na etapie wczesnego dzieciństwa.
Kiedy spotyka nas strata - czasem to gruba sprawa (śmierć kogoś bliskiego, rozstanie itp.), czasem drobniejsza, to zdarza się, że to nas mocno zdepcze.
Nie jest sensownym uciekanie od tego bólu. Dopóki się go nie dożyje do końca, on będzie się tylko kumulował i wybuchnie kiedyś tam, przy kolejnej okazji jeszcze silniej.
Nie jest też dobrym rozwiązaniem fochanie się na ludzi i świat, budowanie muru i na złość mamie bycie niezdolnym do bliskich relacji i opornym na otwarcie. W prawdzie ograniczy to ryzyko doświadczenia bólu rozłąki, ale wbrew pozorom ten ból jest wyzwalający, a człowiek pozamykany jest jak zombie i nie żyje, tylko egzystuje.
Dobra. W obliczu straty bierzemy ją na klatę. Przeżywamy, dojrzale, bez zaprzeczania, ucieczek i udawania. Boli jak cholera - i ma boleć. Taki przeżyty ból sprawi, że coś pęknie. A ta szczelina jest w tym samym miejscu, co wtedy, gdy czuje się zachwyt i jedność z wszechświatem. Tą drogą też można tam dojść. Puszcza się i jest wolność. Jest coś pięknego i wspaniałego.
Utraciło się cząstkę życia, cząstkę siebie, zyskuje się okno na wszechświat. Wgląd i wolność Szczęście.
Absurd, prawda? Ale tak i ja to widzę. Doświadczyłam parę razy w życiu straty, która mnie ścięła z nóg i przewlekła twarzą do ziemi. Nie uciekłam przed tym. Wzięłam na klatę i dostałam cegiełkę wolności. Z każdym kolejnym razem jest łatwiej i uczymy się, że strata wbrew pozorom nie jest taka zła, a to, co jest po tym, nowe i nieznane nie jest potworem, a nową przygodą. Ja już w to umiem. Nie ma na świecie nikogo ani niczego wliczając w to najbardziej bliskie mi i najukochansze osoby, oraz moje wlasne życie czy tożsamość, czego nie umiałabym puścić. Nie boję się nowego. Nie boję się niebytu, nie boję się śmierci ani zaniku. Mam to raczej przerobione. Boję się trwania w miejscu i boję się bólu fizycznego, bo jestem wobec tego całkowicie bezradna. Pewnie przyjdzie i to przepracować. Podobno się da.
Moje ostatnie prace (nie miałam dużo czasu):
Łyżwiarstwo figurowe - pastele suche 18×24 cm
Harmonia hałasu: olej na tablicy ok. A4
I piesek odebrany ludziom, którzy sprawili, że boi się własnego cienia. Akryle (i akwarele, bo się pomylił) na płótnie A4.
Jeszcze były 2 autoportrety, ale słabo wyszły. I 2 szkice do portretu takiej ślicznej dziewczyny.
Z pastelami mam tak, jak z bieganiem na zawodach. W trakcie - nienawidzę tego, przeklinam i nie mogę zrozumieć, co mnie podkusiło, o obiecuję sobie, że to ostatni raz. A po skończeniu - kocham to.i chcę jeszcze.
Takie wyzwanie było, żeby namalować/ narysować zimorodka ze zdjęcia Ralpha Lightmana. Tego:
Pomyślałam, że narysuję go suchymi pastelami, zamówiłam dużą ciemnozieloną kartkę pastelmat i zbierałam się do tego. Ale przed świętami wszystko idzie z opóźnieniem, więc uznałam, że międzyczasie namaluję go akwarelami.
Papier satynowy wybrałam celowo, bo on daje jaskrawsze barwy, a ptaszek jest bardzo kolorowy. Ale niestety tło wyszło mi za mało zamazane (no nie chciał papier współpracować, chociaż był mocno mokry). Ale w tym projekcie prawdziwym wyzwaniem była woda. I myślę sobie, że to ogarnęłam, chociaż łatwo nie było.
A pastelami i tak mam zamiar go narysować, bo nigdy w życiu nie robiłam czegokolwiek dwukrotnie dwiema technikami. Tylko oby czas był.
Nie miałam dużo czasu, ale stworzyłam jeszcze takie prace:
To jest akwarela. Chociaż nie wygląda. W rzeczywistości też ma tak ostre i intensywne kolory. A to za sprawą papieru. Pierwszy raz malowałam na tym bloku. To jest bawełna satynowa. Jak widać - kolory nie blakną. Warto wiedzieć.
A dzisiaj męczyłam temat "wymarzony prezent". Zrobiłam suchymi pastelami. Format 16,5×17,5 cm (bo takie duże kółko do odrysowania miałam 🤪).
Jedno okno umyłam. Bo dzieci nie chciały, żeby im myć.
Założyłam nowe firanki i girlandy - ponieważ były zwinięte w kółeczka, to zrobiły się sprężynki i na dole są obwieszone różnymi randomowymi obciążnikami (emulsją aktywującą do farb do włosów, wazoniki, notatniki itp.) No, jest prawie świątecznie :)
Jeszcze zmodziłam tego lisa, chociaż może to szakal, cholera wie. Ale bardzo mi się jego mordka podobała. Pastelami po zarąbistym papierze zamszowym (muszę zamówić więcej tego!) - w prawdzie pastele w tym giną i trzeba dużo nakładać, ale cudnie się blendują.
Ten kolega w nocnej odsłonie.
I obiecuję, że jutro zajmę się oknami! Cholewcia, nie wiem, czy umyję, ale muszę firanki zmienić i girlandę ze światełkami przyczepić.