Tydzień trzeci
Świetnie! Znowu daliśmy radę - w tym tygodniu oboje schudliśmy po 1 kg. Oboje trzymamy się wyznaczonej przez Vitalię diety 1000 kalorii, co dla mnie oznacza realnie ok 1200, a dla Dużego ok. 1700 kalorii. I jest syto, smacznie i wystarczająco. Oby tak dalej. Rzecz jasna oboje ćwiczymy. Wczoraj umarłam po 6tym treningu Vitalii. Cóż, ahoj przygodo!
Głód
No i stało się... Od ubiegłotygodniowej decyzji o przejściu na dietę z 1200 na 1000 kalorii zastanawialiśmy się jak to będzie, a w szczególności czy będziemy głodni. Dla mnie to najgorsze doświadczenie w odchudzaniu. Nie lubię głodu bo pod jego wpływem napycham się nieprzytomnie aż do poczucia ulgi. Niestety wczoraj byłam głodna prawie cały dzień. Przeszło mi dopiero gdy 2 godziny po obiedzie zjadłam kolację. No i boję się co będzie dzisiaj
Tydzień drugi
Drugi tydzień za nami Trzymamy się diety bez kłopotów. A raczej kłopotem było czasami zjedzenie wszystkiego co zalecane. Przez dwa dni, w które mieliśmy na obiad makaron ze szpinakiem (porcja ok. 0,5 kg), a na kolację sałatkę z fasoli i pomidorów (ok. 0,5 kg) jedzenia było za dużo. Duży narzekał że odbija mu się Kermitem Z tego przejedzenia zmieniliśmy dietę od przyszłego tygodnia z 1200 kcal na 1000 kcal. Ciekawe jak będzie?
Z diety najtrudniejsze jest dla mnie wypijanie codziennie 2,5 l wody. Moje ciało przyzwyczajone do wiecznej suszy traktuje obecne ilości wody jak powódź. Nie absorbuje jej, za to ciągle chce się pozbywać tego nadmiaru. Mam więc poważne kłopoty w pracy, której sporo wykonuję w terenie...
Nadal ćwiczę. Miło jest czuć ze mięśnie popracowały, zdecydowanie wraca mi od tego energia życiowa. Dzisiaj kolejny raz byliśmy na basenie. Uwielbiam pływać! Kiedy zaczynaliśmy 1,5 miesiąca temu, po przepłynięciu każdego basenu (25 m) miałam poważną zadyszkę i ze zmęczeniem dałam radę 10 basenom. Dzisiaj przepłynęłam ich 30! To cudne doświadczenie czuć jak moje ciało przypomina sobie okruchy dawnej kondycji. Oby tak dalej!
Wynik wagowy z tego tygodnia to u Dużego 1 kg, a u mnie 0,5 kg. Powolutku do przodu!
Tadaaaam!
A dziś już mnie kolanko nie bolało! A poćwiczyłam, także na stepperze. No i byliśmy z Dużym na basenie. Jaki miły dzień
Pierwszy tydzień
Pierwszy tydzień za nami, mile zakończony sukcesem. Oboje schudliśmy po 2 kg, fajnie! I nie byłam głodna, Duży mówi że on też nie. Tym chętniej zabieramy się za kolejny tydzień.
Dziś rano miałam i czas i ochotę na ćwiczenia zalecane w ramach programu. Zachęcona tą aktywnością naciągnęłam Dużego na kupno steppera. Jako że sklep sportowy mamy tuż obok, wracając z warzywkami na przyszły tydzień, kupiliśmy sprzęt. Rozochoceni wskoczyliśmy na niego na próbę i co? Boli mnie kolano... Motywacja do ćwiczeń ponownie maleje
Wracamy!
Wracamy do Vitalii (Duży i ja), bo oboje wróciliśmy do wagowego punktu wyjścia sprzed dwóch lat. Oj przykre miłego efekty...
Trzymamy za siebie kciuki!
o Kolejach Mazowieckich, palcu bożym i diecie
Tytuł sugeruje że te 3 rzeczy jakoś połączą się w jedna opowieść, nie do końca jednak. To o diecie jest tylko dodatkiem. Prawdziwa opowieść dotyczy dwóch pierwszych, no ale do rzeczy...
W piątek pracowałam naprawdę długo, wyszłam z pracy o 20.30. Około 20.50 byłam już na dworcu żeby pojechać do domu pociągiem 21.17.
Na miejscu okazało się że moje jak zwykle zawodne Koleje Mazowieckie (KM) od kilku godzin pracują nad awarią, która spowodowała tradycyjną w takich wypadkach rozpierduchę w rozkładzie jazdy i gigantyczne opóźnienia. Mnie "się udało" bo ruszyłam z jedynie półgodzinnym opóźnieniem.
Ale KM na tym nie skończyły. Pociąg wlókł się 20 minut dłużej, po 10 minutach wyłączyli ogrzewanie, a po następnych 10 światło. Jechałam jak na zsyłkę ciemnym i zimnym pociągiem. Dotarłam do stacji docelowej przed 23. KM zafundowały mi dwu i pół godzinną przygodę. To taka nasza doroczna tradycja, każdego roku muszę przeżyć kilka takich akcji, w najzimniejsze dni (no, dobra latem też im się zdarza).
To niestety nie był koniec zabawy tego wieczoru.
Na parkingu pod dworcem czekało na mnie autko, którym miałam dojechać do domu. Jeśli nie wiecie tego dnia był ponad 20 stopniowy mróz. No i mi akumulator zdechł! Za nic nie chciał dać się odpalić, nie pomogło nawet odpalanie kablami od innego auta, które prawdziwym cudem tam spotkałam (interwencja palca bożego nr 1 - o tej porze nie ma na tym dworcu żywej duszy). Przed oczami miałam już własną śmierć z wychłodzenia bo do domu mam stamtąd ze 4km i żadnego transportu, ale na szczęście życzliwy kierowca auta które mnie odpalało, podwiózł mnie pół drogi. Drugie pół prawie przebiegłam, bo przy temperaturze -23st.C. i o prawie północy, myślałam że mi odpadnie nos, stracę palce u rąk i nóg i ogólnie marnie skończę. Na szczęście tylko poważnie wymarzłam i do domu dotarłam.
Następnego dnia trzeba się było autem martwym zająć. Pożyczyłam wiec samochód od znajomych, wzięłam Dużego ze sobą i pojechałam wykręcać akumulator. Oczywiście tylko w planach było to proste. W realu okazało się, że wszystko jest pozamarzane i nie do odkręcenia. No niemniej Duży dzielnie starał się wydobyć akumulator (na mrozie równie dużym jak poprzedniego dnia) a ja pojechałam kupić nowy i znaleźć mechanika, który by może przyjechał nam pomóc.
Sukces był połowiczny - akumulator kupiłam (starczy pewnie na pół roku bo to najtańszy marketowy produkt, bo takie lepsze kosztują od 400 zł! Cholibka, jeszcze taki wydatek mi potrzebny!), ale mechanika uczynnego nie. Tylko jeden zaproponował mi przyjazd lawetą, to się zajmie. Włochata panika już siedziała mi na grzbiecie gdy zadzwonił Duży ze siedzi w ciepłym autku naszym i się grzeje, bo przyjechał jakiś pan na przydworcowy parking, zainteresował się Dużego poczynaniami i poratował go jakąś cudną maszyną, która auto odpaliła. I to był palec boży nr 2. No bo przecież wszystko wskazywało na to ze skończy się lawetą albo czekaniem do wiosny. Ostatecznie pojechaliśmy na wymianę i wszystko dobrze się skończyło.
I tak dwa razy w ciągu paru godzin z czegoś nierozwiązywalnego i beznadziejnego, stało się coś dobrego i radosnego. Ostatecznie pomyślałam więc sobie, że to było bardzo fajne doświadczenie. I dlatego je wam opisałam.
Żeby jednak palca bożego nie nadwyrężać postanowiłam przesiąść się na razie na autobusy, które jeżdżą spod domu i zostawić autko biedne w garażu.
A dieta działa właściwie, czerwony pasek był niesprawiedliwy (opisałam w poprzednim wpisie), w sobotę po uwolnieniu się od różnych wewnętrznych obciążeń ważyłam o 40dkg mniej niż w dniu obowiązkowego ważenia. O, i to też dobre było...
Dużo ciepła dla wszystkich w te zimne dni!
czas leci, a waga...
Niestety nie mam czasu na dzielenie się z wirtualną rzeczywistością moimi opowieściami dietowo - życiowymi. Urwanie kapelusza w pracy trwa. Ale dziś muszę!
Dzisiaj po raz pierwszy vitalia ukarała / ostrzegła mnie czerwonym paskiem (ten z kolejnego kroku postępów w odchudzaniu) bo schudłam za mało o 10 dkg niż zakładał plan.
Niby nic a jednak lekko się przejęłam...
Cóż... brak wymówek...
Za to Duży schudł już prawie 6 kg (ja 4, też prawie, bo bez tych 10 dkg). Super dla niego!!!
Nic to, prawdziwy armagedon zacznie sie za tydzień bo przyjeżdża mój WIELKI I ŁAKOMY BRAT. Oj będzie się działo!
A co mi tam czerwony pasek!
ferie Dużego - o pokucie nieco innej niz moja
Jak wam już raz napisałam Duży w tym tygodniu prowadzi ferie swojego syna. Tzn. Młody jest u nas i organizują sobie rozmaicie czas. Ostatnie trzy dni spędzili u przyjaciół Dużego, którzy mają pociechę płci odmiennej ale w zbliżonym wieku (ok. dekada).
Dwa pierwsze dni były ponoć miłe i kulturalne bo grali w gry planszowe, byli na spacerze zjeżdżali z górki, dzieci zajmowały się sobą i dorośli sobą.
Zmiana pewna nastąpiła wczoraj - wyjechała gospodyni. Ostał się ino gospodarz, do którego dołączył Duży i nieprzypadkowo zaproszony kolega.
To co było dalej można określić tytułem "Trzech mężczyzn, dwoje dzieci i pełny barek".
Ten ostatni na zakończenie dnia był pusty oczywiście. Wszyscy się świetnie bawili o czym dowiedziałam się ok. 23 gdy zadzwoniłam z zapytaniem czy wracają.
Dziś Duży jest w dużo mniej zabawowym nastroju, drażliwy jakiś i zmęczony.
Hi, hi, dziś on ma swoją pokutę.
pokuta i co przyniosła
Niezgodnie z wytycznymi diety narzuciłam sobie dzisiaj pokutny reżim: "za obżarstwa dziś pościć będziesz!!!". Celem tego przez cały dzień pochłonęłam głodowe ilości:
mandarynka sztuk: jedna
jabłko sztuk: jedno
grahamka (też jedna średnia) z jogurtem naturalnym (na opakowaniu pisali ze 180g)
jabłko (znowu)
Kiedy już dotarłam do domu ok. 20 myślałam że zeżrę stół kuchenny. Więc żeby tego uniknąć zrobiłam dietetyczną, według moich kanonów, sałatkę:
pekinka (3 średnie liście) z 6 winogronami, plastrem wędliny kurczaczej (cieniutkim tak że aż żal), kromką chleba graham zmienioną w grzanki beztłuszczowe (czytaj: nieco podpalone suche kosteczki), 2 łyżkami jogurtu naturalnego, szczyptą soli i szczyptą curry.
Wyszło danie przecudnej urody, które skwapliwie spałaszowałam.
Usatysfakcjonowana, i w swoich fantazjach lżejsza o jakieś 3 kilo, zasiadłam przed stroną vitalii i z ciekawości posprawdzałam kaloryczność moich wyrzeczeń.
Oto co następuje (kolejność j.w.):
42kcal
69kcal
258kcal+109kcal (cooooo???)
69kcal
200kcal wg vitaliusza (jak to???!!!)
Łącznie: 747 kcal
To okropne! Cały dzień się głodziłam, a okazuje się że spożyłam prawie taką ilość jaką mam przewidzianą w dziennej diecie vitalii (1000kcal).
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, buuuu....
Już będę grzeczna i wracam do diety nakazanej (wykupionej)
Dobrej nocy!