Ostatnio nie pisałam - znowu nie dotrzymałam postanowienia - bo trochę mi się zwaliło na głowę, poza tym jakoś nie trzymałam się postanowień.
Tym razem piszę już po pierwszym tygodniu. Jestem z siebie dumna. Trzymałam się diety (własnej). Nie liczyłam kalorii. Po prostu ograniczyłam pieczywo - max 2 małe kromki chleba razowego na dzień, trzymałam się trzygodzinnych odstępów między posiłkami, piłam koktajle i soki warzywno-owocowe.
Pomiarów ciała dokonam pewnie dopiero w czwartek, ale póki co:
- 1 kilogram mniej
-3 czekoladki przez cały tydzień (chyba mój rekord w ograniczeniu słodyczy!)
-3 x skalpel E. Chodakowskiej, 2x boczki Tiffany.
Waga - cieszę się, że spadła, ale jestem też wściekłą na siebie. Na wakacjach trochę schudłam i ważyłam 69. Przez 1,5 miesiąca nadrobiłam 3 kg. No ale cóż, walczymy od nowa.
Ćwiczenia - przetrwałam pierwsze zakwasy i zapał do ćwiczeń mi trochę minął. Muszę się jakoś zmobilizować, żeby kontynuować aktywność fizyczną. W zasadzie powinnam wykonywać jakieś ćwiczenia kardio, ale mam strasznie słabą kondycję. Może dziś poskaczę na skakance, ale zmuszę kuzynkę, by pożyczyła mi orbitrek (skoro ona i tak nie używa :)). W końcu muszę najpierw spalić tłuszcz, żeby móc rzeźbić sylwetkę "skalpelem".
Postanowiłam też, że nie będę rzucała się z motyką na słońce. Nie od razu Rzym zbudowano, nie od razu schudnie się 15 - 20 kg.
Za każdym razem zakładam sobie, że będę chudła kilogram na tydzień. Przy tych założeniach 22.12 powinnam ważyć 65 kg. ALE dam sobie trochę luzu.
Mój cel: 67 kg do 22.12.
Będzie ciężko, bo zbliżają się święta. Chciałam się trochę realizować kulinarnie, pouczyć się piec ciast i ciasteczek. Może zrobię jakiś kompromis, np. upiekę jedno kaloryczne ciacho, a resztę w wersji "fit", albo te kaloryczne rozdam rodzinie (jeśli wyjdzie :)).
No nic, tak się wyżaliłam. A teraz lecę się uczyć. Pierwszy egzamin od czerwca to ogromne wyzwanie dla (mojego) mózgu. Znając swój zapał - rozłożyłam sobie materiał na dwa dni.
Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze :)