Podobno niektórzy mężczyźni lubią babki przy kości, ponieważ z takimi nie trzeba zmuszać się do skubania sałatki w restauracji wegetariańskiej, za to można przy nich wszamać 3 hamburgery i kebabik bez oglądania zgorszonej czy troskliwie przerażonej miny.
Jest w Warszawie takie miejsce, gdzie naocznie da się sprawdzić, jak płeć wpływa na kulinarne gusta. Na skwerze przy skrzyżowaniu ulic Dąbrowskiego i Puławskiej znajdują się dwa smakowite barki "Warburger" oraz "Mezze". W jednym siedzą niemal sami faceci, w drugim niemal wyłącznie kobitki. (Nawiasem mówiąc, nie rozumiem, dlaczego do tej pory właściciele nie zrobili wspólnego ogródka dla Wenusjanek i Marsjan. Jestem pewna, że przełożyłoby się to na żywy pieniądz.).
Mąż przyszedł wcześniej z pracy (gdzie od tygodnia ma formalnie urlop!), wziął mnie na zakupy, więc z wdzięczności wybrałam "Warburgera" - niech ma pożytek z grubej żony, a co! Wchłonęłam dosyć szybko (niestety) i ze sporą przyjemnością (niestety!!!) burger o nazwie "Miss Listopada". Pięć minut potem już żałowałam:
- Czuję się, jakbym połknęła na raz całego arbuza. Gorąco mi. Umieram. Ratuj!
- Trzeba było wybrać jakąś "Miss Sierpnia" - drwi zadowolony i najedzony mąż - albo iść do "Mezze" na zielsko.
- Ale w "Mezze" jakoś dziś miałam ochotę wyłącznie na hummus. A przecież hummus, jak na złość, zrobiłam sobie rano w domu. Jest nawet jeszcze trochę w lodówce. Mniam! Fasolkowy, cudnie naczosnkowany, leciutki...
- Wiem, próbowałem. Nawet parę razy!
- Jak to? - dziwię się, bo jakoś to do męża niepodobne.
- Tyle razy, ile mi chuchnęłaś w samochodzie.