Po prostu przestałam myśleć o odchudzaniu. Najpierw było to spowodowane stresami różnej natury, po prostu nie mogłam jeść. Później sytuacja się poprawiła, ale wtedy nie myślałam o odchudzaniu, bo byłam zajęta romantycznymi uniesieniami ;p Nie miałam nawet czasu gotować, więc zazwyczaj na drugie śniadanie i podwieczorek jadłam czekoladę, której mamy zawsze w pracy pod dostatkiem, a na lunch dużą bagietę np. z kozim serem i szynką parmeńską (omonmnom). Piłam sporo piwa i wina. Na siłownię chodziłam co jakiś czas, ale o wiele rzadziej, wysiłek fizyczny był głównie związany z ww. romantycznymi uniesieniami. Ale jadłam tylko wtedy, gdy byłam głodna, nie objadałam się kompulsywnie, co wcześniej było moją zmorą.
No i co? Schudłam do 58kg (na pasku mam teraz 58,5, bo optymistycznie zakładam, że tylko tyle przytyłam w święta ;p ). Zapinam się na 3 dziurkę od paska, a we wrześniu była to ledwo pierwsza. Wiadomo, przez święta podjadłam, ale bez wyrzutów sumienia, bo od dawna czekałam na pierniki i sernik, czy też kaczkę z pyzami. A teraz już mi się to przejadło, i cieszę się, że święta minęły i mogę już znów jeść normalnie ;)
Skąd to wszystko mi się wzięło, takie podejście do jedzenia? Nie wiem, ale jakoś tak przestałam się bać. Jest to ciągle work in progress, i dotyczy wszelkich sfer życia, ale jakoś tak mocno utknęła mi w głowie myśl "Kiedy, jeśli nie teraz?" Dlaczego mam żyć półgwizdkiem, bać się zaangażować, próbować, otworzyć na nowe rzeczy i nowych ludzi? Wiem, może wydawać się, że ma to mało związku z jedzeniem, ale do tej pory wszystko musiałam mieć pod kontrolą, ustalałam sobie zasady, plany, etc. Czytałam o tym co jeść a czego nie, a wiadomo, każdy mówi inaczej, więc koniec końców byłam strasznie niepewna już czegokolwiek, przekładało się to i na inne sfery życia. Nigdy nie wiedziałam, jak powinnam się zachować w kontaktach z ludźmi, próbowałam się podpasować pod to, co uważałam, że oni ode mnie oczekują, i koniec końców wychodziło to bardzo niezdecydowanie.
Na przykład, zawsze bałam się jeździć na łyżwach. W tym roku poszłam 2 razy, i za każdym było bardzo fajnie. Wcześniej bałam się wywrotki, że będzie ślisko ;p etc etc. No i ale odważyłam się, i nic się nie stało! Miałam momenty na granicy równowagi, no ale widziałam innych ludzi wywracających się, więc to całkiem normalne, nie umiera się od zaliczenia gruntu. No risk, no fun.
W przyszłym roku mam zamiar wykorzystywać tę zasadę jak najczęściej. Chcę przestać bać się zaangażować, i wiem, że mogę się sparzyć, ale mogę też zyskać. A trzymając się swojej comfort zone nic nie zyskam. No a wracając do jedzenia, to wszystko ma się do niego tak, że jeśli zajmę się nowymi rzeczami, to dalej nie będę o nim myśleć, a jak widać, dobrze mi to służy ;)
I tak na koniec, żeby zilustrować, jakie są moje pomysły na te nowe rzeczy:
- spróbować pograć w tenisa/squasha
- wybrać się na żagle
- pojechać na północ (do tej pory zawsze jeździłam na południe)
- pogadać z szefową o stałej umowie o pracę
- zaangażować się w jakieś hobby (okej, może to brzmi sztucznie, ale ja mam zawsze dużo pomysłów, co miałabym ochotę robić, ale potem zawsze mi się wydaje, że bez sensu się za to zabierać, bo i tak nic mi z tego nie wyjdzie)