do takiego wniosku doszłam dzisiaj...
a właściwie nie życie, a ostatnie 7 lat...
tak, wiem, nie powinnam narzekać , bo inni mają gorzej, bo mam dobrą pracę, bo dzieci zdrowe, bo ja też mogłabym być w dużo gorszym stanie, bo mam dom, przyjaciół... ble, ble, ble...
śmierć, gdy mi Go wtedy zabrała, zabrała też cząstkę mnie...
od tamtego dnia żyję w połowie
codziennie zmuszam się do życia, do wstania z łóżka, do pójścia do pracy, do bycia z dziećmi, do wysiłku fizycznego, do zdrowego jedzenia, do uśmiechania się a nawet do oddychania...
żyję sobie swoim wewnętrznym światem, obok.
inni myślą że jest dobrze, że się pozbierałam...
niech tak myślą, przynajmniej nie marudzą i nie pilnują
najgorsze są niedziele.
nie umiem nikogo poznać, zakochać się, nie jest normalnie...
i tracę nadzieję że kiedykolwiek będzie...
Taka moja prywata....
tu jestem anonimowa, musiałam to w koncu wypluć...
czy mi ulżyło??
NIE