Przepraszam Was za nieobecność. Niespodziewanie ciężki miałam ten początek roku, zakładałam że wystartuję jak strzała a tu dupa. Rozstroiła mnie mocno wizyta tej koleżanki, mam problem z pilnowaniem swojej przestrzeni, za bardzo się to przeciągnęło i zabrało mi dużo energii. Rozchorowałam się zaraz po jej wyjeździe. Inaczej to miało wyglądać, zadzwoniła w nowy rok i najpierw umówiłyśmy się, że to ja przyjadę do niej na kawę za kilka dni i pogadamy na spokojnie (bo nie chciała mówić przez telefon co się dzieje, ale była chaotyczna i niespokojna), pomyślałam że i tak muszę pojechać do Cieszyna gdzie mieszka, coś załatwić, więc mogę się przy okazji spotkać i spróbować jej pomóc. Ale to skończyło się tym, że już następnego dnia rano to ona wyrwała mnie z łóżka pukaniem do drzwi i niespodziewaną wizytą, która mocno się przeciągnęła, bo nocowała u mnie i spędzałyśmy całe dnie razem, na analizowaniu jej sytuacji i planowaniu co dalej... Ale to wszystko po nic. Jak tylko jej były chłopak zadzwonił to wrócili do siebie (to on zerwał). Nie pierwszy raz to tak wygląda, on z nią kończy z dnia na dzień, a ona traci cały grunt pod nogami bo mieszka u niego i tam ma urządzone całe swoje życie, i opiera się wtedy na mnie, niby na początek startu w nowe życie, a ostatecznie jak zwykle na czas przeczekania aż do siebie wrócą. Ręce mi opadły, ale tylko i wyłącznie z powodu mojej własnej głupoty. Nie oceniam nikogo, każdy jest odpowiedzialny za swoje szczęście i ma wolną wolę wybierać jak chce żyć. To ja głupio wybrałam, znów postawiłam kogoś na pierwszym miejscu, użyczyłam przestrzeni, czasu, ratowałam za wszelką cenę, chociaż miałam swoje plany i to sobą miałam się zająć. Nie żałuję że pomogłam, tylko że pomogłam za bardzo, ale mam kolejną cenną lekcję stawiania granic. Bo trzeba było przyjąć, posiedzieć, pogadać, dodać otuchy, napoić gorącym kakao, ale później odesłać koleżankę do rodziców gdzie mogła też się zatrzymać, potraktować ją jak dorosłą, którą przecież jest, odpowiedzialną za siebie osobę, a nie jakby była małym dzieckiem które trzeba kompleksowo zaopiekować. Mam problem z tym że za dużo dbam o innych, czułam się w dzieciństwie opuszczona przez matkę, niekochana, samotna, i teraz wszystkie biedy ratuję i ukochuję, tak jakbym liczyła na to, że ktoś w końcu zauważy moje "demony", i przyjdzie, i mnie też tak ukocha. Ale przecież wiem że nie przyjdzie, że sama to muszę zrobić. Bardzo chcę się wreszcie nauczyć wybierać siebie i swoje potrzeby, stawiać siebie na pierwszym miejscu, i przestać ratować cały świat zaniedbując swój własny. Bo ja w najtrudniejszych chwilach jestem zupełnie sama i jakoś sobie radzę, czasem leżę i wyję pół dnia, a później wstaję i robię, i jakoś się da, nie proszę o pomoc, nikomu nie mówię, że mi źle, po prostu czekam aż mi minie, bo wszystko mija... Całe to doświadczenie było dla mnie trudne też ze względu na to, że cofnęło mnie do tematu własnego długiego i fatalnie toksycznego związku, oraz trudnego rozstania, a jeszcze byłam przed okresem... No rozwaliło mnie totalnie na łopatki na kilka dni, musiałam przeczekać aż będę w stanie się znów otworzyć i wyjść do ludzi. Przeczekałam. I jestem z siebie zajebiście dumna, bo od wczoraj pada, a ja zaliczam swoje spacery bez szemrania, choroba, dół, deszcz, okres, nie ważne, byłam codziennie! A jak wczoraj miałam myśl żeby nie iść i odpocząć jeden dzień, to pojawił się taki dziwny ścisk żeby jednak pójść, że szkoda odpuszczać. Dalej jestem trochę rozwalona, ale chcę o siebie walczyć. Wróciłam na post przerywany i od trzech dni z dietą jest znowu bardzo dobrze, w połowie miesiąca planuję pomiar, nie odpuszczam, nie poddaję się i będę tu wracać do skutku.