Czy którakolwiek z
was zastanawiała się jak postrzeganie siebie wpływa na nasze życie
towarzyskie? I nie mówię tu o odchudzaniu, dietach, przytyciu,
rozstępach czy innym gównie. Nie wiem jak wy, ale ja odkryłam
jedno.
Jako osoba wiecznie
na diecie osiągająca wagę od 62 kg do 86 kg, bardzo często mam
wahania nastrojów. Jednego dnia wyje w łazience, a drugiego
ogłaszam, że mam w dupie wagę i będę jeść słodycze bo tak mi
się podoba. I to nie jest tak, że gdy głośno mówię, że wisi mi
to jak wyglądam, wypieram z głowy fakt, że jest mi źle. O Nie! W
te dni naprawdę uważam, że jestem piękna, mądra i cudowna. I
wiecie co? Wówczas wszyscy wokół mnie też tak uważają.
A gdy nadchodzą
dni, gdy odnajduje moje zajebiste ciuchy które kosztowały mnie
fortunę, a niestety już się w nie nie mieszczę, płaczę, krzyczę
i użalam się nad sobą. W lustrze widzę żałosną istotę i nic
nie jest wstanie mnie przekonać, że jest inaczej. Wówczas
najchętniej ukryłabym się gdzieś daleko. I jeśli w te dni muszę
wyjść, to każdy wyczuwa mój pesymizm i nagle każdy dostrzega, że
przytyłam, że mniej się uśmiecham, itd.
Jednak reasumując.
Przez długi czas uważałam, że to właśnie waga uzależnia moje
sukcesy towarzyskie. A fakt jest taki, że waga ma gówno do gadania.
Pozytywne myślenie i wiara w siebie jest drogą do szczęścia. I ja
postanowiłam sobie, że nigdy nie pozwolę sobie jej odebrać. Nawet
jeśli dojdzie do tego, że będę ważyć 100 kg. A zajebiste ciuchy
oddałam biednym. Może komuś się przydadzą. Jeśli schudnę to na
100% pobiegnę do sklepu po nówki sztuki, a stare, będą leżeć
tam gdzie leżały. Po co mają mnie dołować? Po co maja odbierać
mi radość i przypominać jak było rok temu? Pozytywne myślenie to
podstawa!