No i tak to. Trochę znienacka zaczęłam. Powiecie pewnie, że co to za znienacek, skoro dwa tygodnie temu napisałam, że bym chciała (a zbierałam się o wiele dłużej do tego). Ale jednak było nagle, bo miało się zacząć dopiero na przełomie listopada i grudnia. Czy żałuję, że to już? Ależ skąd! Ostatnie dwa tygodnie to już był koszmar samopoczuciowy. Cieszę się, że wreszcie powoli będę szła w dobrym kierunku.
Dzień zaczęłam od ważenia: 120.7kg. Aż tak mnie to nie uderzyło, bo jednak w ostatnich tygodniach na wagę czasem wchodziłam i widziałam, co się dzieje. Bardziej mnie smuci (denerwuje?), że jeszcze dwa miesiące temu było poniżej 115. To nadał było dużo za dużo, ale waga w przedziale 110-115 utrzymywała się u mnie już 2-3 lat, więc taki nagły skok w górę niczego dobrego nie zwiastował.
Do rzeczy jednak, a dokładniej do mojego planu. Zaczynam od zmierzenia się z jedzeniem. Próbowałam od dawna wrócić do sensownego jedzenia, ale jakoś ciągle nie wychodziło. I to nie dlatego, że mi ono nie smakuje, ale zwyczajnie nie potrafiłam znaleźć w sobie energii do gotowania. Zbyt wiele sobie na głowę wzięłam i jedzenie najłatwiej było odpuścić. Postanowiłam więc, że zdejmę sobie na jakiś czas z głowy kwestię zakupów, gotowania, zastanawiania się nad tym, co zjeść itp. i zafunduję sobie tzw. dietę pudełkową (wiecie, takie że pod drzwi przywożą gotowe, a ja co najwyżej muszę odgrzać). I to nie jest tak, że mam jakiś nadmiar kasy i nie wiem, na co ją wydawać. Wręcz przeciwnie. Ta decyzja spowoduje znaczące nadszarpnięcie moich oszczędności. Uznałam jednak, że:
a) fajnie, świetnie, nie ruszę oszczędności, żeby mieć je na później, a potem późnieja nie dożyję albo ten później będzie wymagał znacznie więcej kasy, bo leki i lekarze – do teraz jeszcze czasem sobie muszę tłumaczyć, że to nie jest głupia zachcianka i wywalanie kasy w błoto, ale zwyczajnie potężna inwestycja we mnie; toż jak zgubię wagę, będę zdrowsza, będzie mi się więcej chciało, będę mogła realizować wiecznie odkładane projekty, które mają szansę nawet przynieść jakąś materalną wartość
b) zdejmując z głowy myślenie o zakupach, gotowaniu, ustalaniu, co mam zjeść, pozbywając się wiecznych wyrzutów sumienia, że jem źle (nawet jeśli teoretycznie dawałam sobie na to przyzwolenie) – będę mogła moje zasoby silnej woli spożytkować na uporanie się z innymi sprawami, którym trzeba stawić czoło; jak poukładam sobie rzeczy w innych dziedzinach, to pewnie chęć do gotowania wróci i bez problemu znajdę na to czas
Przy aktualnej wadze nawet nie planuję ćwiczeń. Czy słyszę pełne oburzenia głosy, że "a jak to? Tak nie wolno! Głupiaś!"? Może tak to brzmi, ale znam siebie. Nie raz miałam zrywy, że super dieta, ćwiczenia regularne, cud, miód i orzeszki (ale takie bez kalorii). I to mi się sypało, jak tylko do tego zapchanego planu dochodziła chociaż jedna niespodziewana rzecz. Albo po miesiącu przychodziło zwyczajne fizyczne zmęczenie, bo przesadziłam z ćwiczeniami. Albo cokolwiek innego. Mam tyle spraw do odkręcania, że największą głupotą byłoby odkręcanie tego jednocześnie. Tak się nie da.
Ważę najwięcej w swoim życiu. Z doświadczenia wiem, że swobodnie poruszam się do wagi ok. 109kg. Powyżej tego potrafię się zmęczyć nawet wychodząc spod prysznica. Problematyczne są najzwyklejsze codzienne czynności. Zwłaszcza teraz, po tak szybkim przyrośnie wagi w ostatnim czasie. Wiem, że muszę jak najszybciej zejść poniżej 110kg. Wtedy nie będzie już żadnej wymówki, by nie włączyć regularnego treningu. Na razie skupię się na nieukaniu takiego przyziemnego ruchu typu "podniosę coś, co spadło na podłogę i nie będę czekać, aż ktoś inny to zrobi". Jeśli jesteś w klubie tych większych, to pewnie wiesz, jakie to może być problematyczne czasem.
Nie wykluczam, że przyjdzie mi ochota na bardziej zorganizowany ruch wcześniej niż za te 10kg. Ale nie zamierzam sobie tego narzucać. Na siłownię i inne cuda przyjdzie jeszcze czas. Bo planów ruchowych mam ogólnie bardzo dużo (joga, zumba, bieganie, trampoliny, wspinaczka, cuda na kiju, cuda bez kija, co tam sobie wymyślicie). Do tego wszystkiego mnie ciągnie, ale brakuje mi sił do zwykłego codziennego funkcjonowania, do wstawania rano z łóżka czy doczołgania się do pracy, więc głupotą byłoby zwalanie sobie na głowę kolejnego obowiązku.
W sumie to tak teraz sobie myślę, że to może mniej będe w kilogramach odliczać (bo kij wie, co będzie w tej materii), a bardziej w czasie samym w sobie. Wiem, że do końca roku mam do zrobienia tak wiele rzeczy, że nie starczyłoby mi na nie czasu i do końca kolejnego roku. Tak właśnie. Więc do końca roku daję sobie luz w kontekście ćwiczeń, pilnując jednocześnie diety. A właściwie pilnować jej będzie dostawca pudełek, a mi pozostanie jedynie unikanie pokus i jedzenie tylko tego, co mi przywiozą. To i tak spory wysiłek dla kogoś, kto latami wyrabiał sobie złe nawyki i zaciskał supły różnych dziedzin życia.
Uff. To tyle. Tylko i aż. Żeby zakończyć optymistycznie, to dziś za mną 4 posiłki i jeszcze kolacja czeka. Chyba sobie ją na dwa razy rozłożę, bo już mnie w żołądku ściska i nie ma sensu męczyć się przez najbliższe 1.5h. Niczego dobrego by to nie przyniosło.