Witajcie kochani!
Na odchudzanie czas najlepszy ale i najwyższy. Nie było mnie tu dłuuuugo oj długo. Miałam już zamiar usunąć poprzednie wpisy i zacząć wszystko od nowa, ale postanowiłam zostawić je dla siebie, lubię czasem do nich wracać. Wpis będzie długi, bo muszę, bo chcę, bo potrzebuję sama dla siebie się rozpisać na kilka istotnych dla mnie kwestii. Ale do rzeczy...
Jestem już półtora roku po tym jak całkowicie usunięto mi tarczycę i....tyję na potęgę ale nie, nie przez brak tarczycy czy problemy z hormonami, nie. Tyję bo żrę, bo wpierdzielam słodkie bez pohamowania, baaa nie tylko słodkie, ciągle coś jem, coś żuję, ciągle gotuję coś pysznego, non stop się obżeram, czasem nawet czuję, że już nie mogę ale jem, jem bo kocham jeść...proste... To jest chore, to jest choroba,choroba, z którą ciężko walczyć, bo i tak na samym starcie spisujesz się na straty...
Kilka dni temu powiedziałam sobie dość! Dziewczyno ogarnij się, masz już problem z założeniem skarpetek, wszystko Cię ciągle boli, ile jeszcze Twoje stawy i kości zniosą? Kilka miesięcy temu byłam w górach i tam zrozumiałam, że jak czegoś ze sobą nie zacznę robić to już nigdy, nie będę w stanie wejść na jakikolwiek pagórek, już nie mówię tu o szczytach nie wiadomo jakich. Byle górka sprawiała, że wyglądałam jakbym miała zaraz dostać zawału, albo zejść z tego świata, aż w pewnym momencie przestraszyłam koleżankę, która zdecydowała się zostać ze mną na dole i poczekać aż reszta wejdzie na górę i zejdzie. Za co jestem jej przeogromnie wdzięczna. Dlaczego o tym piszę? To był jeden z tych szokujących i popychających do przemyśleń czynników, który sprawił, że dziś w końcu czuję siłę do walki samej ze sobą. Jeden z wielu...jest ich więcej, ale ten był najistotniejszy, chociaż nie od razu sprawił, że zaczęłam coś zmieniać, o nie,nie ma tak łatwo... Kiedyś złamało się pode mną w pracy krzesło, takie obrotowe, niby było stare...ale jakoś inne się nie łamią...to też mnie nie skłoniło do zmian, no może na chwilę, diety na kilka dni. Znacie to? Zaczynacie zmieniać nawyki żywnościowe i po kilku dniach stwierdzacie, że to nie ma sensu, że i tak zawsze będziecie grubi i zaczynacie znów się obżerać. Oooo ja tak miałam z milion razy. Dlaczego teraz ma być inaczej? Nie wiem, pojęcia nie mam czy znów się nie poddam, ale jedno jest pewne, czuję siłę do walki, od dawna jej nie czułam. Jest mi o tyle trudniej, że mój mąż też jest otyły, że mój mąż kocha mnie nad życie,że podobam mu się taka jaka jestem, że mnie kocha i będzie kochał nawet jak będę wyglądała już jak prawdziwy potwór. To jest trudne, on mnie zawsze usprawiedliwia, on nie potrafi mi odmówić, przypilnować mnie ale i siebie bo sam wie jak to jest gdy kocha się jeść... Było mi trudno, jest mi trudno i wiem, że przede mną najtrudniejsze. Chciałabym schudnąć 50 kg...czy to realne? 50 kg to prawie druga osoba. Wiem, nie powinnam od razu zaczynać od celu 50 kg, że małymi krokami, że mniejsze cele, wiem, wiem znam to i tak też mam zamiar robić ale w rezultacie marzy mi się 50kg mniej. Zawzięłam się i dam radę, wiem, że moim sposobem musi być ścisłe trzymanie się diety, żadnych odstępstw, żadnego podjadania, bo jak pofolguję sobie raz to poleci i drugi i trzeci, i po raz kolejny będę w punkcie wyjścia.
Kiedyś tam pisałam o pracy o tym, że nie chcę mówić koleżankom, że zaczęłam się odchudzać bo jak mi się noga powinie to będą się ze mnie śmiać, będą mi dokuczać i gadać za plecami. Tak teraz widzę to dokładnie, ja już z góry skazywałam się na porażkę, ja już czułam, że nie podołam, że nie dam rady i że nic z tego nie będzie. Tym razem zrobiłam inaczej, przyszłam do pracy i powiedziałam słuchajcie odchudzam się, muszę coś w swoim życiu zmienić, jest mi źle samej ze sobą,nie gniewajcie się ale żadnych cukierków, ciast czy pizzy jadła nie będę i o dziwo przyjęły to od razu, bez zbędnego gadania, widać tak już ze mną źle, po ich reakcji miałam wrażenie, jakby odetchnęły z ulgą, że ufff nareszcie wzięła się za siebie. Ale musiałam sobie to w głowie ułożyć, musiałam się przygotować na wszelkie pytania, komentarze, rady! Tak to uwielbiam, rady osób szczupłych, które pojęcia nie mają o zmaganiu się z otyłością, o walce samej ze sobą. Na to musiałam się przygotować, nie oszukujmy się połowę życia spędzamy w pracy. Akurat ten tydzień był wyjątkowo obfity w ciasta, cukierki i jedzenie i nie dałam się, jestem z siebie dumna nie dałam się.
Postanowiłam zacząć od poniedziałku od 23 października 2017 roku i co? I już w drugi dzień poległam bo zachciało mi się budyniu...oczywiście zjadałam z głupim uśmiechem na ustach a jakże. W środę miałam wizytę u endo...i to był mój gwóźdź do trumny, to był ten ostatni bodziec, którego wciąż mi brakowało. Okazało się, że cukier mam za wysoki, a jeszcze w maju był w normie...okazało się,że TSH pnie się w górę jak szalone, a wszystko wina otyłości i wiem o tym doskonale, ja już biorę dawkę letrox 150 a teraz mam brać 175...wyobrażacie to sobie? Im człowiek większy tym większe zapotrzebowanie na hormony, dlatego ostatnimi miesiącami tak fatalnie się czułam. To mi dało ogromnego kopa, to był ten najważniejszy pstryczek w głowie, który przesądził o tym, że zaczynam na poważnie, od teraz, już dziś i bez żadnych budyni.
Liczę się z tym, że czekają mnie upadki, że czekają mnie chwile słabości. Idą święta, wiadomo, że w gościach u teściowej nie powiem, że nic nie zjem, jakoś święta trzeba będzie przeżyć w granicach normy, coś spróbować, czegoś sobie odmówić. Ale zaraz potem dalsza walka, już tak robiłam, już raz to w życiu przeszłam i dałam radę więc wiem, że dam radę i teraz.
Zwłaszcza, że tydzień temu startowałam z wagą 115,4 kg a dziś rano pokazało się łaskawe 113,6 kg.Także jest dobrze i będzie dobrze i wiem, że tym razem dopnę swego i osiągnę swój cel, a przede wszystkim będę w końcu zdrowa i mniej obolała.
Mój mąż dołączył do mnie także będziemy walczyć razem o swoje zdrowie, trzymajcie za nas kciuki :)
Pozdrawiam Was i miłej niedzieli życzę wszystkim :)